Dwa razy w lewo. Przez wiele lat to było jak zaklęcie, które wiodło mnie do
dziadków w Ostrołęce. Żeby do nich dojechać, musieliśmy przemierzyć prawie
czterdzieści kilometrów, tato ostrożnie wystawiał swój czerwony samochód z garażu i przy
śmietniku pakowaliśmy się całą rodziną do środka. Łomża żegnała nas malowniczym
podjazdem pod górkę, samochód charczał, ale dzielnie piął się w kierunku Miastkowa.
Tablice z nazwami miejscowości ożywiały senną atmosferę; zaczynały się rozmowy, że
kiedyś trzeba zajechać na cmentarz do pradziadka, że ciekawe jak kościół zmienił się od
czasów, gdy chodzili z Rozwór na msze święte i czy mówiłam wam, że nogi myło się w
pobliskiej strudze? Tato ożywiał się w okolicy Wojciechowic, jak zaczynało śmierdzieć.
Znałam ten rytuał, najpierw nerwowe kręcenie korbką przy szybie, żeby jak najszybciej
zamknąć okienko w aucie, zanim ogarnie nas przenikliwy zapach z pobliskich zakładów
celulozowych. „Już Ostrołęka” – mówiło zawsze któreś z nich, mama lub tato, a ja
przestawałam kłócić się z bratem lub liczyć przejeżdżające samochody. Dojeżdżaliśmy.
Teraz trzeba było tylko w lewo i w lewo.
Za każdym razem gdy wjeżdżaliśmy do miasta, myślałam o tym, żeby jak najszybciej
przemierzyć Ostrołękę i wjechać w uliczkę z domem dziadków. Babcia Stasia wyglądała
zza firanki, w domu pachniało jedzeniem, bo najczęściej spotykaliśmy się przy jakiejś
okazji.
Jedzenie było zawsze, babka ziemniaczana, bułeczki czy wędzonki.
Imieniny, rocznice, chrzciny coraz liczniejszego stadka wnuczków- okazji do tego, żeby
się zobaczyć- nie brakowało. Na stół w dużym pokoju wyjeżdżały nóżki w galarecie i
pieczyste, wujkowie stukali się kieliszkami, przy większych okazjach rodzinny chór
wymyślał tekst piosenki i w ramach prezentu wyśpiewywał ją przed dumnym dziadkiem i
zawstydzoną babcią, która mrużyła oczy, machała ręką, że przestańcie już, dajta spokój,
dzieci.
Pamiętam ich pięćdziesiątą rocznicę ślubu, uradowana i zaskoczona twarz babci jest wciąż
na zdjęciach, które po trzydziestu dwóch latach przeglądam z podobnym zdziwieniem, że
jak to? Dlaczego jest, choć tak dawno już jej nie ma?
Ale ja z wtedy, nastoletnia ja pamiętam: tort, prezenty, wszystkich wujków i ciocie,
niewykończony fragment domu, największy- bo tylko tam dali się pomieścić liczni goście.
Moich braci, rzucających zwiezionymi z pola burakami w ścianę garażu, ktoś wreszcie tę
smarkaterię przegonił, choć późno, bo wszyscy zajęci byli radością spotkania. Dopiero po
wszystkim babcia lamentowała, że ściana garażu, świeżo otynkowana nosiła całusy
licznych, bordowych placków po celnie rzuconym buraczku.
Dom dziadków był bezpieczną przystanią. Zawsze wypełniony pokoleniowo- przewijali
się tam moi kuzyni, bardzo bliscy, choć z daleka- Nysy, Szczecina czy Tomaszowa
Lubelskiego, bo do tych miast zawędrowały siostry babci. Babcia smażyła nam,
przychodzącym i przyjeżdżającym wnuczkom placki i ciągle siedziała przy maszynie. Ten
Singer – myślę- teraz bez życia leży w zakamarkach mojej piwnicy, ale już uszyta na nim
chustka ratowała moje drzewko. Związałam nią, jak bandażem ułamaną od nadmiaru
owoców brzoskwinkę, niestety babcia zza chmur nie umiała jej pomóc i drzewko uschło.
A dziadek pisał.
Tuż przed osiemdziesiątką postanowił napisać swoje życie raz jeszcze- w niepozornym
zeszyciku jak ze szkoły.

Bo pisząc ten oto pamiętnik mam na karku 76 lat. Już tak dobrze nie widzę i słuch
zawodzi, ale postaram się tak, jak będę umiał, opisać wszystko dokładnie, bo to, co
przeżywałem, to się mało komu trafia- jakie było dzieciństwo moje i cała młodość.
Ale cóż było robić- żyło się i dożyło tych 76 lat i dzięki Opatrzności, że mi daje zdrowie i
siłę, za co składam serdeczne dzięki Panu Najwyższemu”

Z tym zeszytem spędziłam początek 2023 roku. Przepisywałam go po raz trzeci, wcześniej
robił to mój tata, potem mój brat, teraz ja zanurzyłam się w stuletniej historii. Dziadek
przeprowadzał mnie od 1918 roku, kiedy się urodził, przez samotne dzieciństwo, bo
rodzice umarli młodo, po wywózkę rodzeństwa- Stefci I Mieczysława na Sybir. Razem
szliśmy przez granicę, przez którą przeprowadzał ludzi. Granica była niedaleka, w dół
Narwi, około pięciu kilometrów od Ostrołęki, obok Rozwór, gdzie mieszkał. ”A ja
wziąłem ze sobą takiego chłopczyka. On niósł tylko skrzypce. Miał dwanaście lat. I ja z
nim przodem, a ci reszta to jak gęsi, rzędem. To się szło troszeczkę takimi małymi
krzakami, resztę to po łące i po polu. Tak do samej granicy”
Pisałam razem z nim o małym chłopcu z żydowskiej rodziny, którego przeprowadzał na
bezpieczniejszą, jak im się wtedy wydawało, ruską stronę. O tym, jak kilka razy
aresztowany- cudem wywinął się śmierci. I jak bardzo kochał ziemię, która rodziła mu
żyto, dawała chleb i dumę. Jak z Orlikiem odłączali wagony z bronią, chowali ją po
stodołach.
Spędzałam z nim czas nieśpiesznie, przepisując powoli pamiętnik. Dziadek napisał
niesamowitą powieść o swoim życiu, pełną koloru i zapachu, żywych ludzi,
zapamiętanych nie tylko z nazwiska, ale i z powiedzonek, dialogów, sytuacji, rozmów.
Śmiałam się z nim, kiedy snuł opowieść o kobiecie z piekła rodem, Bronci, która przez
chwilę miała go wychowywać. Zamykała chleb w skrzyni na klucz i wyzywała męża
najgorszymi słowami, a poza tym miała wieczne muchy w nosie. Martwiłam, gdy Mietek
bezmyślnie zepsuł nowy rower dziadka i trzymałam kciuki, żeby udało mu się kupić
nowy dom. Ostatecznie, to do niego jeździliśmy czerwonym autem mego taty.
To były dwa długie miesiące pełne dziadka. Czułam się otulona jego zapisanym na dwustu
stronach losem, ale przede wszystkim cieszyłam, że kiedyś siedział pod świętym obrazem
w dużym pokoju i pisał.
Więc jak to było? W lewo i w lewo?
Nowa ostrołęcka droga nie jest już taka prosta, choć Wojciechowice przywitały mnie
znajomym zapachem. Jechałam do swoich wspomnień, zagospodarowanych rodzinnie, bo
w domu dziadków mieszka teraz najmłodsza córka Ewa z rodziną, a po dawnym
mieszkaniu babci biega czteroletni Mateuszek, Stasiny prawnuczek.
Nie przywitały mnie jej prymulki w ogrodzie, ale dawny ślad po kurniku przypominał
siebie sprzed lat. Dziadkowie wyjechali ze wsi, ale zawsze do Rozwór tęsknili i odrobinę
rozworskiej atmosfery umieścili też na obrzeżach miasta.
Kiedy weszłam do kuchni poczułam zapach placków. Czyżby pampuchy?
Czy była tu babcia Stasia?
Rozplątałam wspomnienia zapamiętane z dzieciństwa. Pomyślałam, że nieobecność tych,
których tracimy- właściwie nie ma znaczenia, bo dziadek zostawił nie tylko zapiski, w
których odnalazłam przekazany talent do snucia literackich historii. Szare oczy, które
znajduję w spojrzeniach moich braci i sióstr, czy pragnienie, żeby było tylko dobrze.
Dziadek pokazał, ze jesteśmy jak drzewo- jedni już w korzeniach, inni jak młode listki.
Poczułam się jak gałąź wyrastająca z pnia.

Wzruszona- chciałam objąć to drzewo, ale nie dałam rady, takie było grube.
A liście, czyli czteroletni Mati, przybiegł uściskać ciocię na dzien dobry.
Głodna jesteś? Zrobiłam placki z przepisu babci Stasi- powiedziała Ewa. I dodała:
Jak zawsze z cukrem? Czy bez?


PS. Pamiętnik jest własnością rodziny Stanisławy i Antoniego Kryszpinów, która ma pięć
pokoleń i liczy 89 osób