Pierwsza od czterech tygodni. Przyglądam się światu za oknem, czekając na syna. Jest szary poranek, przedwiosenny, z resztkami śniegu. Dom pachnie ciastem z jagodami, zrobiłam sobie wolne przedpołudnie z porządkami w szafie. Remont domu sprawił, że wszystko czyszczę, zmieniam, oddaję. Wyrzucam. Godzę się na oddawanie rzeczy, ale powoli, w spokojnym rytmie. Dwa mieszkania z jednego są cudownym kompaktem tego, co dzieje się w moim życiu- oddzielam się od świata stojącego od lat w tym samym miejscu, reguluję znaczenie ważności spraw. Tylko to, co najprostsze- książki, łóżko, kilka pięknych pamiątek- redukcja wchodzi na poziom wyższy, kiedy zaglądam do szafy: oddaję nagromadzone torebki, selekcjonuję sukienki, wyrzucam ubrania na potem. Mam wrażenie, ze w ten świat wkrada się cisza i jest dobra. Cierpliwie spoglądam na piękniejące mieszkanie nade mną i to, w którym jestem teraz, dwa twory jednego ja, choć ja też podzielona i podwójna.

W tym świecie zmiennych wartości znajduję też czas na celebrację czasu z samotnością. Jest taka mądra- nie wzywa już nikogo do towarzystwa, nie rozpacza, nie boi się. Moja samotność cierpliwie podtyka mi pod oczy uporządkowany świat, niemo pytając -widzisz? Nic się nie zmieniło, bo wszystko jest tylko w tobie.

Poddaję się temu uczuciu pogody i piję z nią herbatę. Chillujemy obie, wiedząc, że zazdrośnie juz spogląda mój domek i wołające mnie rośliny w ogrodzie. Magnolia, z oczami kota Sylwestra, złamana przez śnieg spadający z dachu. Brzoskwinia z uciętą gałęzią, której jednak nie dało się uratować. Zabrałam kilka malutkich gałązek do domu, może wypuszczą ostatnie listki? Nowe drzewka owocowe, zasadzone przed rokiem, marne, ciekawe -czy dadzą z siebie wszystko. Pierwsze tulipany i żonkile, których zielone kiełki wystają spod czapy ziemi z kompostu, rozrzuconej jesienią. No i tymianek, o cierpkich, zawsze zielonych, narkotycznych listkach, który kocham. Wszystko tęskni do mnie, królowej trzystu metrów kwadratowych przy Mickiewicza.

Wyobrażam sobie, jak mój syn pospiesznie je śniadanie i wyrusza do pociągu, zabierając cięzki komputer, który się zepsuł. Przebędzie z nim dwieście kilometrów, zanim wreszcie rzucimy się na siebie, niewidziani od półtora miesiąca. Ten czas był tak gęsty, że dopiero teraz, kiedy z niego wychodzę, widzę że trwał tak długo. Wyobrażam też sobie, jak moja córeczka odsłania przepaskę z oczu i uśmiecha do błękitnego londyńskiego nieba, a za chwilę sprawdza telefoniczne sos od innych ludzi. Tu rozłąka trwa znacznie dłużej i nie wiadomo, kiedy się skończy, ale obie mamy nowe paszporty, żeby -gdy tylko pandemia i rządy odpuszczą- znaleźć się blisko siebie.

Dzień jak co dzień, ale dla mnie wolna niedziela, oczekująca i przedwiosenna, prosta w swojej intencji świętowania. Czekam na syna i piszę, piję pieprzną herbatę, kot mruczy obok, bo Lusia lubi być blisko. Wymyślam, co będziemy robić razem za trzy godziny. Może zajrzymy do pokoju na piątym piętrze, żeby posprzątać utraconą przeszłość?