Oto teczka. Są w niej moje zaświadczenia, akty, świadectwa, odznaki i pamiątki. Zaczyna się od horoskopu i pięknie wytłumaczonego znaczenia moich dwóch imion: Dorota Katarzyna, choć w tej teczce najwięcej jest Kasi, Kasiuni. Mój tato porządkował świat w teczkach, każdy z nas miał swój pękaty czarny skoroszyt z rzeczami nieistotnymi dla innych, a dla nas bezcennymi. Zbierał w nich drobiazgi urzędowe, takie jak decyzja zezwalająca mi na zawarcie związku małżeńskiego w Białymstoku aż po skrawek papieru z napisem IV E, przypominającej mi, że to była klasa z rozszerzonym językiem niemieckim.
Skarby z teczki oglądałam w młodości rzadko, bo dostęp do pokoju taty był zakazany. Zresztą, on zawsze wiedział, kiedy dobieraliśmy się do jego skarbów i gniewał na nas. Nigdy nie krzyczał, wystarczyło groźne spojrzenie. Uśmiecham się teraz na widok tych papierów, w których czytam, że jako tłumaczka, ledwie opierzona, zarabiałam jako wychowawca tłumacz trzydzieści pięć tysięcy złotych. Za dwa tygodnie! Poszalałoby się teraz za te pieniądze, ale wtedy czasy były inne, Niemcy były wschodnie, i dopiero zaczęła zdychać komuna, bo był słynny rok 1989, tuż przed przełomem.
Tato zbierał takie bezużyteczne drobiazgi, żeby zneutalizować chaos, jestem tego pewna. Porządkował swoje dokumenty, papiery, zapiski, wszystko wrzucał do przegródek i podpisywał, albo rozdzielał równiutko w segregatorze, zapisywał pod datami to, co najistotniejsze. A najważniejsze było wszystko. Nasze nazwiska na stronach gazetek szkolnych, kiedy je prowadziliśmy, karty mieszkaniowe w akademiku, w którym mieszkaliśmy, wiza do Szwajcarii, z tranzytem przez RFN, bilet na linię nr 10, dowożącą mnie do mojego łomżyńskiego liceum, karty z ocenami i koperty z ważnymi dokumentami, jak ten z PWST, do której dostałam się na drugim roku polonistyki.
Dla mojego taty to były rzeczy pierwszej wagi. Próbuję wyobrazić sobie po co to zbierał, kogo chował w tych licznych, podpisanych segregatorach. Kto z nas miał je potem odnaleźć lub zapomnieć? Może mój tato zatrzymywał w ten sposób czas? Razem z nami, zamkniętymi między kartkami licznych dyplomów, do których teraz można tylko się uśmiechnąć, kiedy czyta się podziękowanie od wicekuratora Jankowskiego, który w czterech akapitach gratuluje i życzy sukcesów. A może rekompensował sobie czas, bo łatwiej przejąć kontrolę nad kartkami niż dojrzewającymi dziećmi?
Myślę, że robił to dla siebie, mniej dla nas, prawie wcale dla potomnych. A szkoda, bo teraz największą wartość można znaleźć właśnie w tych śmiesznych petycjach, podziękowaniach i gratulacjach. Czy Andreas Jonderko- dyrektor krakowskiego Ośrodka i Informacji NRD zatrzymał się na chwilę podczas podpisywania listu gratulującego za udział w konkursie i wygraną? Co pomyślał, kiedy na maszynie pisał mi, że wygrywam w zamian za wiedzę o młodzieży we wschodnich Niemczech „pióro i długopis oraz skórzane etui z notatnikiem„? Pamięć o panu Jonderko na pewno jest już razem z moją niepamięcią, gdzie zgubiłam moją nagrodę. Ale list leży, niedotykany, więc w świetnym stanie w moim czarnym sejfie, zrobionym przez tatę.
To są moje wczesne czasy, ze świadectwami, opiniami i kartą zdrowia z informacją, ze ważę 42 kilogramy. Ale są tu wczesne czasy radia – i scenariusze audycji- poranek z 24 lipca 1995 roku zaczynałam tuż po piątej, od piosenki wybranej przez mojego ówczesnego męża i wpisanej ręcznie, jak wszystko inne w scenariuszu.
Radia jest w mojej teczce niewiele. Radio i moje białostockie życie, które wymknęło się tacie spod kontroli jest już w innej teczce, którą ja, nieodrodna córka Ludwika, też prowadziłam i dalej prowadzę, zbierając liściki, rysunki, świadectwa i zęby moich małych dzieci. Siedzę teraz nad tymi wzruszającymi papierami i myślę o nim. Tych dokumentów jest o wiele więcej, skrupulatnie robił notatki z własnego życia, więc całe moje poddasze pełne jest precyzyjnych dokumentów z młodości mego taty, na których można napisać pracę magisterską i doktorską, może habilitacyjną, kto wie?
Zbieram te okruchy, żeby nie zaginęły,pielęgnuję je i zapisuję, bo może kiedyś ręka moich dzieci, albo ich dzieci, lub kogoś, kto przyjdzie po nas, sięgnie do tych papierowych kartek i ktoś będzie chciał wiedzieć nie tylko co dalej, ale też co przedtem. Tato bał się śmierci-jak mu się wydawało- nicości, więc gromadził, obrastał w rzeczy. Ja obrastam w Boga, jest mi łatwiej, bo wiem, że wszystko, zwłaszcza nasza miłość, jest zapisana w wielkiej cyfrowej chmurze nad nami, w której kiedyś się odnajdziemy.
Przeglądam sentymentalne drobiazgi -i nagle znajduję coś istotnego, to są moje teksty, które mówiłam jako nastolatka i studentka na konkursach krasomówczych, recytatorskich, przeglądach aktorskich. To Cortazar, Cummings, Herbert, Morstin, Moczulski, Białoszewski, Gluziński, poeci, których wiersze nawet teraz pamiętam, wygrywając przeglądy i dostając nagrody. „Goneril, córka Leara” Karela Capka na pożółkłej kartce papieru, przepisana przez mojego tatę na maszynie. Jeden z podpisów na dyplomie przyciąga moją uwagę, to, profesor Jolanta Sztachelska kiedyś, dawno temu, była w kapitule przyznającej mi nagrodę. Teraz jesteśmy po imieniu i nikt by się nie spodziewał, ze poznamy się inaczej niż podczas przelotnego spotkania na konkursie.
A propos moich dawnych znajomych- podobna sytuacja jest z Wojciechem Karpińskim, poetą i przyjacielem, który dawno temu, w latach wczesno-dziewięćdziesiątych wynajmował mi pierwszą kawalerkę. Wynajęcie mieszkania na dawnej Monopolowej kosztowało mnie trzydzieści dolarów miesięcznie. Skąd je wzięłam nie wiem do dziś.
Więc teczka- mimo, że martwa- żyje. Przypomina, wzbudza uśmiech, prowokuje. Wyciągam ją, dziś mija dziesięć lat, kiedy usłyszałam, że tato przeprowadził się na drugą stronę. A ja potem przeprowadziłam czarną przeszłość zamkniętą w podpisie „Dorota Katarzyna Sokołowska” do siebie, na Pogodną, tuż po śmierci mamy.
Kiedy tato umierał, prowadziłam program, jak w każdym trudnym momencie swego życia. Było rano, słoneczny wtorek, tuż po skrócie wiadomości o siódmej trzydzieści. Zadzwonili ze szpitala, w momencie gdy miałam zapowiadać moto radio, z radosną pogawędką wprowadzającą w dobry nastrój słuchaczy mego radia. Nie zeszłam z anteny, jesteśmy wytresowani w oddzieleniu radiowego trwania od radości i burz w życiu codziennym.
To była moja pierwsza bliska śmierć, jeszcze nieoswojona, nieznana. Bałam się, że strata na zawsze, wieczna. Ale teraz sięgam po skoroszyt, prowadzony ręką taty i czuję, jak kładzie swoją dłoń na mojej i przewraca te karty. Nasi bliscy nigdy nie opuszczają nas na zawsze, bo są w uśmiechu dzieci, ich chodzie, temperamencie, upodobaniach. Jestem nieodrodną córką mego ojca, myślę, wkładając teczkę do szafki, w której sama prowadzę takie teczki dla moich dzieci. Możesz być ze mnie dumny, tato.
Ahhh siostrzyczko .. <3
Wzruszyłam się tą podróżą w czasie jak wiele u mnie nie uporządkowanych rzeczy. Czas wziąść przykład z Ludwika i tworzyć coś dla potomnych.
Niesamowity był to człowiek który zostawił po sobie coś co ma wartość sentymentalną nie rzeczy a to co po sobie zostawił. Dzięki temu nadal pozostaje żywy w naszych sercach.
Jak czytałam tekst miałam wrażenie że tam jestem widzę to i odczuwam .
Najserdeczniej❤