Oto oni: Stasia niziutka, krągła, z włosami zawiązanymi na czubku w węzeł, Antoni wysoki, postawny, jurny, gospodarski. Na tym zdjęciu sprzed lat wyglądają jak królowie życia- przytuleni, roześmiani, niebiescy. Babcia bardzo lubiła ten kolor, więc na pięćdziesięciolecie ślubu liczna gromadka dzieci przystroiła salę bankietową w kolorze nieba. Było jak w raju.

Pamiętam ten dzień, byliśmy wszyscy razem, cała rodzina. Moja mama, najstarsza z gromadki, a potem jej siostry i bracia oraz my, dzieciarnia, tak liczna, że dziadek nie zdążył odganiać nastoletnich chłopaków, moich braci ciotecznych, od fałdy ziemi, przygotowanej na remont domu (rozwalili ją, łobuzy:-)

Kiedy myślę o nich-pamiętam tamten rozgardiasz,  czuję smak porannych racuchów smażonych przez babcię i widzę dziadka obierającego całe wiadro ziemniaków. Ta rodzina zawsze była liczna. Moja mama, Alina i najmłodsza Ewa z jednej strony, z drugiej chłopcy-Kazik, Staszek, Stefan i Janek. Czterech braci i trzy siostry- spotykali się często, gdzieś w odległych wspomnieniach mam w pamięci wigilijny stół, liczne imieniny obchodzone uroczyście, wspólne wyjazdy i wakacje u dziadków, a jeszcze wcześniej lato na wsi, gdzie mieszkali. Zapach łąki, słońce nad domem i wypakowaną furę ze mną  wysoko usadzoną, ze mogłam śmiało sięgać po morwy rosnące przy bramce.

   Kiedy czas przyspieszył, dziadek skończył 76 lat i zasiadł pisać wspomnienia. „Podobno przyjechałem z Rosji, bo rodzice i dziadkowie byli ewakuowani w czasie wojny 1914 roku. Powrócili w 1918, zastając wszystko spalone. Dziadek mój nazywał się Franciszek Maślak, a babcia, już wtedy niezyjąca, miała na imię Anna. Mieli tylko dwoje dzieci- Jana i Marcjannę i ta właśnie Marcjanna to jest moja mama”. Czytaliśmy te słowa z wypiekami na twarzy, bo dziadek nie szczędził szczegółów, pamiętał drobiazgi, rozrysowywał panoramę czasu wojennego, opowiadał o pannach, które chodziły na bosaka nawet do kościoła, a tuż przed nim myły stopy w strumyku i nakładały buty. Pisał o sąsiadach i kuzynach, a wszystko ze smakiem, dowcipnie, charakternie. „Stefcia uhodowala dwa świniaczki . Jednego zdecydowałem z siostrą sprzedać, a drugiego tylko połowę, bo państwo Tyszki chcieli. Jak żeśmy posprzedawali te świniaki, to wziąłem za nie pieniądze i kupiłem nowoczesny rower, na drewnianych obręczach, piękny był. A Stefcia obkupiła się na zimę”

Dziadek opisywał z miłością swoje życie: stawanie się gospodarzem, rodzące się dzieci, pracę na roli. Nic nie pominął, i przez długi czas, otoczeni jego gospodarskim okiem trzymaliśmy się w gromadzie. Ale pewnego dnia coś pękło, rodzina się podzieliła, niektórzy bracia przestali się widywać, poznawać, ich dzieci nie jednoczyła już wspólnota nazwiska, każdy zaczął żyć po swojemu. Oddzielnie. Trwało to długo, obojętnieli na siebie, choć kto tam wie, co gryzło ich w środku?

Kiedy dziadek odszedł, wyglądało, że jego pamiętnik wylądował nieczytany w biblioteczkach i szufladach. „Miałem taką zasadę, że nigdy nikomu nie żałowałem.-pisał pod koniec wspomnień. Jeszcze się cieszyłem, choć miałem gorzej, bo i konie ludzie mieli ładniejsze od moich, i więcej ich. Nie umiałem się pysznić, choć i miałem do tego powody: zwłaszcza to, że Bóg spełnił moje zamiary. I tak bym zakończył te moje wspomnienia na dobrych słowach dla moich synów i córek. Że jak mnie już nie będzie na świecie, mają żyć tak jak my z mamusią żyliśmy. Bez Boga ani do proga.”

Wiele osób angażowało się w przełamanie rodzinnego impasu, ale musiało dorosnąć kolejne pokolenie. I zatęsknić za sobą.

To moja starsza siostra z USA

Nie pamiętam kto wpadł na pomysł tego spotkania, ale kiedy do Polski wybierała się moja siostra cioteczna, założyłam grupę na fejsbuku i zapytałam, czy mają ochotę na spotkanie. Tylko wnuczki, czyli my, młodzi. Skoro nasi rodzice nie potrafią załatwić spraw pomiędzy sobą, postanowiliśmy, że czas na nas. 2 listopada stawiliśmy się w wynajętej sali weselnej. Najstarszy z wnucząt, Wojciech najpierw zainicjował modlitwę za ich dusze, a potem…,potem nie mogliśmy się nacieszyć sobą. Niektórzy z nas całkiem się nie poznawali, tyle czasu minęło. Marek przyniósł swoim siostrom (także mi) pyszne wino, a cytrynówką uraczył braci. Całowaliśmy się i przytulaliśmy, i jestem pewna, ze wśród nas byli oni- Stasia i Antoni.

To są siostry Kryszpinianki
A to są bracia Kryszpin

Tak bardzo chciałabym napisać: i żyli długo i szczęśliwie. Ale przecież nie zawsze jest błękit na niebie…

Tu jesteśmy prawie wszyscy. Nie ma z nami Ani i Kamila

Więc niech bajka o tym, że rodzina musi trzymać się razem – trwa jak najdłużej. Moi bracia i siostry oraz ich rodziny to dziś prawie sześćdziesiąt osób. Wszyscy moi!

A czy Ty kochasz swoich bliskich?