Ten moment, kiedy wchodzisz do domu i wiesz, że wszystko się zmieniło. Otwierasz drzwi tym samym od lat kluczem, a zamek zacina się jak zawsze. Wkraczasz w zieloną przestrzeń ściany, wita cię światło z lewej lub prawej, w zależności od pory dnia. Znasz wszystkie zakamarki domu, a jednak coś złowrogo jęczy ci w duszy, że jest inaczej.

I jest.

W ostatnią sobotę września, równo o siódmej wyjechaliśmy do Warszawy. Spakował do samochodu wszystkie najważniejsze rzeczy, komputery, ubrania i ledy. Telewizor, książki. Dopakowałam patelnię, dwa talerze, dwa widelce i niezbędną resztę. Padało, próbował spać w fotelu obok, widziałam, jak siedział nieruchomo, przez chwilę, ale spanie to było usiłowanie nieudolne, za wiele ekscytacji i niepokoju razem niosła w sobie Warszawa, nieznane, nieujarzmione miasto, które odtąd miało budzić go co rano.

Jechaliśmy powoli i szybko, nerwowo i spokojnie, zanurzając się w fali deszczu na zewnątrz i wewnątrz mnie, bo przecież wiedziałam, że zaraz wrócę bez niego. Pchała mnie potrzeba dopełnienia obowiązku dowiezienia syna do obcego miejsca, z którego zacznie nowe życie, ale byłam przecież podwójna- szczęśliwa i smutna, pogodna i zrozpaczona, że to już, tak szybko dorósł i opuszcza mój dom. Jechaliśmy więc we troje, ja, druga ja i on, kto wie, może też podzielony? Nie pytałam. Warszawa przyjęła nas słońcem, drzewa żółkły malowniczo, bo właśnie zaczynała się jesień, więc w samochodzie słuchaliśmy jego muzyki, którą komponował wieczorami w swoim pokoju nad moją głową. Jesień była tam i tu, w powietrzu stolicy i w naszym samochodzie, który ósemką sunął do przodu, bez możliwości cofnięcia.

Dojechaliśmy przed czasem. Rozpakowałam go szybko. Właściwie nie potrzebował pomocy, chciał sam ogarnąć przestrzeń dookoła, więc spojrzeliśmy na Warszawę z dwunastego piętra i znowu ruszyłam w drogę. Jadąc przez opustoszałe, sobotnie, poranne ulice myślałam o moim wyjeździe z domu. O patelni, którą mama Sławka kupiła mu na studia, by potem służyła nam przez wiele lat. O pierwszych krokach w dorosłość, o energii, którą daje nieznana przyszłość, o domu. To ostatnie zajmowało mi najwięcej czasu, bo słowo nagle nabrało nowego znaczenia. Teraz to on budował sobie dom, wypakowując i przestawiając kilka niewielkich mebli w wynajmowanym pokoiku. Był w domu, choć przecież to ja wracałam do domu, sama.

Więc – ten moment, kiedy wchodzisz do domu i myślisz, że nic się nie zmieniło. Otwierasz drzwi tym samym od lat kluczem, zamek zacina się jak zawsze. Wchodzisz w świat gwaru, kiedy jako mały chłopiec wybiegał ci naprzeciw, wieszał na nodze, cieszył, że wróciłaś, zacałowywał, łapiąc rączkami kosmyki twoich włosów. W perspektywę rozsypanych klocków i rozłożonych książek, które czyta jego starsza siostra, w przestrzeń pachnącej swojsko kuchni z gotującym się rosołem. Wchodzisz w miłość i dobro, które stworzyłaś, trochę zmęczona, łaknąca spokoju i ciszy. Ale to jesteś tamta ty, prosto po pracy otwierasz mieszkanie, przyszłaś prosto z radia, zbombardowana codziennością potrzebujesz minuty na wyjście z roli i wejścia w inną.

Ty z teraz otwierasz drzwi, za którymi jest jasność i koty, nic więcej.

Jest 18 października, prawie noc. Przypominam sobie dom moich rodziców, do którego przyjeżdżałam na studiach, wchodziłam do swojego- nieswojego pokoju, który za moment stał się gabinetem taty. Traciłam go powoli, cierpliwie przenosząc przestrzeń „swojego domu” do Białegostoku, aż wreszcie na dobre pożegnałam tamten świat, przy Bema. Teraz robi to mój syn, wracając z Warszawy na krótkie weekendy. Czuje to co ja wtedy i ja teraz, kiedy piszę te słowa w piątkowy wieczór pełen oczekiwania.

Jutro znowu przyjedzie. Robię pasztet, kleję go ze wspomnień, mięsa i miłości. Wysprzątałam pokój, czeka na niego jak na gościa. Mój syn wystukuje rytm piątku w stolicy, w swoim małym pokoju, gdzie jest jego świat, a ja czekam w domu, który powoli przestaje być jedynym miejscem na świecie.

Jutro na chwilę pustka będzie miała jego zapach.