Oswajanie Lusi nie było proste. Chowała się w najciemniejszych kątach  dużego domu, a najbardziej spodobało jej się wchodzenie za wielotomową Encyklopedię Staropolską, którą dostałam od taty. Siedziała  w opuszczonym pokoju, wśród kurzu i pozostawionych przez dzieci książek aż do nocy . Dopiero wtedy, gdy dom zaczynał oddychać nocnym rytmem- niepostrzeżenie podchodziła do kuchennego talerzyka, jadła, piła, wskakiwała do kuwety, wszystko na tempo, jakby miała urodzić się kocią sprinterką- a nie czarną biedą na podwórku w Wasilkowie.

   A przecież przyjechała tu jako pierwsza, przed swoją szaroburą siostrą, której nie daliśmy rady złapać w poprzednim, tymczasowym domu. Ciekawa jestem co robiła, gdy wypuściłam ją w swoim mieszkaniu i pojechałam po drugiego kota. Czy od razu znalazła sobie dziurę w międzyświatach, do której wbiega za każdym razem, gdy się boi?

 Lusia znikała przez długie tygodnie. Przyzwyczaiłam się do jej nieobecności, witana po powrocie przez drugą kotkę, która wybiegała mi na spotkanie. Stała w bezpiecznej odległości, dawała się karmić i obsługiwać, ale bez zbytniej poufałości. Nazwałam je Thelma i Louise, na cześć przyjaźni siostrzano-kobiecej i dlatego, że zwiewały przede mną jak Susan i Geena przed słynnym detektywem w niezapomnianym filmie.

  Ale to było takie dziwne wołać je filmowymi imionami,  pod blokiem, w samym środku lata, kiedy jeszcze myślałam, że jakimś cudem czarna wypadła przez zamknięte okno. Obok przechadzały się mamy z wózkami, psy obwąchiwały mi nogi, a trawa łaskotała w kolana. Więc zostały po prostu Lusią i Tusią, dramatyczne kocie historie nie potrzebują przecież skomplikowanych słów.

Szara, pewniejsza siebie, większa i starsza zaczęła się łasić po trzech miesiącach. Ale były to przedziwne sytuacje, w których podchodziła. Po pierwsze zawsze czekała aż się położę, jakby człowiek na leżąco był mniej groźny, rozbrojony. Najpierw kładła się w nogach, podpełzając bliżej każdego dnia. Nie była ufna, musiałam leżeć nieruchomo, ciesząc się, gdy wreszcie była na tyle blisko, żebym mogła jej dotknąć. Po drugie- wszystko musiało być na jej warunkach, jakbym tylko była opłacaną przez kociego boga opiekunką.

Miała gęste futerko, ciepłe i pachnące mlekiem, wiatrem, kotem. Pachniała też domem, a ja jak każdy ssak wiedziałam, że należy do mnie.

Pewnego dnia wskoczyła tuż obok mojej ręki. Trzymałam w niej książkę, więc nie poruszyłam się, a wtedy szara położyła się blisko, bliziutko, wtulając w moje przedramię. Grzałyśmy się przez chwilę jak cieplne konwektory, gdy wreszcie zdecydowałam się ją pogłaskać. Z pyszczka ciekła jej kropelka śliny, przeczytałam potem, że to zawsze z ekscytacji. Była taka ciekawa co robię i co zrobię, ale też ufna, a nie gotowa do codziennego odskoku! Leżałyśmy obok siebie, zaskoczone i zażenowane obecnością tej drugiej. To ona pierwsza zaczęła się wiercić, szukała pozycji, jakby chciała rozmościć się w moim sercu jak najszybciej. Pierwsze mruczenie było jak pierwsze słowo.

Szara to Thelma. Tusia. Leży teraz w moim łóżku tak często, że naprawdę myślę, iż chytrze mnie z niego chciała wykurzyć i dlatego roztapiała mnie swoim powolnym zbliżaniem się . Jest tak podobna do Sylwestra, mojego poprzedniego kota, taka szara kulka szczęścia, ciepła i miłości. Ale to nie Sylwester tylko dziewczyna, więc elegancko przechadza się po domu w białych skarpetkach , no i nie psoci tak często jak on. Zresztą Sylwester staje się powoli magnolią, zasadzoną na jego pośpiesznie usypanym kopczyku.

A czarna? Czy wreszcie opuściła swój ciasny domek wśród książek? Louis wybiega mi na przywitanie i z radości pada jak długa. Właściwie myślę, że powinna nazywać się Pierdak, bo pada zawsze na bok, zalotnie, malowniczo i znienacka. Jest jeszcze dzika, ale zaprzyjaźniamy się powoli. Wystawiam jej kwiaty w wodzie, a ona chętnie przewraca je z wazonem, i-wierz lub nie- będzie to robić bez względu na puchnięcie okleiny stołu. I moją złość:-)

   Nie wiem jeszcze zbyt wiele o niej, bo przyglądamy się sobie z odległości ale znam kilka spraw, o których mi mówi miaucząc piskliwie. Po pierwsze że jst jej dobrze, bo może wychodzić na balkon, na którym nie ograniczam jej przestrzeni. Po drugie że jednak! lubi być blisko mnie, właśnie ułożyła się w kłębuszku na wyciągnięcie ręki. I po trzecie, że w życiu tak ludzkim jak kocim najważniejsza jest cierpliwość.

Bo z kotami jak z miłością.

Zanim na dobre w nią wpadniesz, musisz długo przyglądać się obiektowi. Ale potem toniesz na amen w zielonych oczach swojej czworonożnej rodziny.

Chyba już naprawdę mnie oswoiły?