Pierwszy dom miał smak zupy z piasku. Był murowany i nie należał do nas, tylko do rodziny Gadomskich, którzy wynajmowali pokoje. Mieszkaliśmy tam przez kilka lat i doskonale pamiętam niewykończony garaż pod wysokimi schodami, w którym organizowaliśmy sobie analogowe zabawy w wojnę i dom, rodzinę, wyścigi, autobusy z biletami z liści czy kwiaciarnię, w zależności od tego, co przynosiła nam pora roku, dnia lub kalendarza. Lubiliśmy siedzieć pod schodami, zawsze ktoś gotował zupę z trawy i kwiatów, kamieni i skradzionych z kuchni przypraw.  Zupa była obowiązkowo do spróbowania, ale oszczędzaliśmy najmniejszych, ze strachu po tym, jak trzyletni Rafał któregoś dnia zadławił się kamieniem.

   Ten dom był bezpieczny i ciemny. Mieszkały w nim pająki i małe myszy, mogliśmy chować się przed upałem w środku dnia i czekać aż do późnego wołania matek, na kolację. Niektórzy musieli wychodzić wcześniej, zostawiali nasz azyl, biegli po kanki do domu, a potem na chwilę, już z pachnącym ciepłymi wymionami mlekiem wpadali do naszego domu, żeby dokończyć ostatnią, wspólną zabawę. Nikt nie miał zegarków. Czas określaliśmy naszym znużeniem, lub zapachem wracających z pastwisk stad, pozycją słońca chylącego się nad domami, chwiejnym krokiem Mariaka, miejscowego alkoholika albo prawie metafizycznym momentem, kiedy głosy kobiet łączyły się w jedno, a imiona przez nie wykrzykiwane mieszały z kurzem zachodzącego dnia, głosem wróbli lub jaskółek. Więc parne popołudnia miały smak zupy, pierwszej ciekawości płcią, skarbów znajdowanych na śmietniku pobliskiej apteki, gdzie wyrzucano przeterminowane leki. I naszego dzieciństwa, które jest jakby z innego świata, zamknęło się w kance, której znaczenia nie zna już żadne z moich dzieci.

Drugi dom był szary od naszych marzeń. Patrzyliśmy jak piął się w górę, pragnęliśmy zamieszkać w nim jak najszybciej, już we trójkę. Z balkonu bez poręczy kontemplowaliśmy mały banał codzienności- zachód słońca, pierwszy z dziewięciu i pół tysiąca, dużo później oglądanych już samotnie momentów  ciemniejącego niebo- horyzontu. Ale tamten był pierwszy, nielegalny- wkradliśmy się do naszego mieszkania po cichu, przedzierając przez pijanego ciecia na niekończonej budowie. Pamiętam, że on trzymał mnie wtedy za rękę, choć nie był romantykiem, a mała stukała w prawy bok, w środku mego brzucha, choć nie wiedziałam jeszcze, że to dziewczynka. Czas w tym domu był jasny, pełny, zawsze świąteczny, wypełniony narodzinami, zanurzony w książkach, podróżach, miłości i sensie dni i nocy, które mijały bez zatrzymania. Dzieci uczyły się w nim chodzić, koty łapać ptaki na balkonie, my zaś kolekcjonowaliśmy zdjęcia z wyjazdów, w których najpiękniejsze były powroty. W sypialni zawisła zielona mapa, świat był na wyciągnięcie ręki i otwarcie oczu. Lub ich zamknięcie, bo mapa mamiła pod powiekami, w pierwszej fazie snu wyłapywała kolorowe i nierzeczywiste lądy, a układ kontynentów stawał się ponurym piratem łypiącym jednym okiem. Hipnagogi przenosiły tę zwyczajną mapę świata w wymyślne krainy, które zwiedzaliśmy we śnie, już oddzielnie, choć razem- zasypiając.

Mapę sprzedałam jako pierwszą, tuż po zdemontowaniu szafy, gdy wypadły z niej wszystkie trupy. Czasami myślę, czy ta miła pani, która zapłaciła mi za nią dwieście złotych też widzi pirata przed snem w miejscu Antarktydy?

 Drugi dom ciągle oddycha nami, półki z książkami trzymają świat sprzed lat zatrzymany niepamiętanym już kadrem z wycieczek i podróży. Trzy długie regały wloką sznur życia: pierwsze wypadnięte zęby dzieci, wakacje i święta, koty na naszych kolanach i w łóżkach, wigilie z bliskimi, fotografowane jedzenie, rowery, miłość i złość, dobro, prawdę i piękno. Tak, literaturą nasączały się te osobliwe pamiątki i już nie pamiętam, czy tak naprawdę było. Ale zdjęcia stoją pokornie czekając, aż czyjeś cudze ręce wreszcie je wyrzucą.

Trzeci dom ma kolor słońca, zwłaszcza, kiedy pali sierpniowo-wrześniowym upałem. To dom przypadkowy, drewniany, chłodny w środku. Dom nagroda, dom-prezent. Przeżyłam. Wytrwałam. Zwyciężyłam. Mieszam wielkie słowa z zawstydzeniem, choć przecież to było trudniejsze niż po prostu  umrzeć.

Lubię otwierać  okno w moim trzecim domu i patrzeć na wpadające do środka muszki, zwłaszcza przed deszczem. Lubię obserwować mozolne próby budowania kontrdomku  tuż przy moich drzwiach, w szczelinie- mrówki znoszą tam szuflady drobnych ziarenek. Lubię szmer liści na papierówce, ściganie się cynii z daliami, które wyrosną wyżej. I krzewy, krzewuszki cudowne są jak pieszczota kochanej ręki, dotykającej mojej szyi. Lubię wysoką trawę, błękit, w którym odbija się każdy nowy dzień, jak początek bez końca, mimo wszystko.

Ten dom żyje mną, zostawiam w nim świadome ślady- filiżanka po kawie, zapach mężczyzn, których kocham, dźwiękoczułą książkę z moimi słowami, jasne szpilki, jak paradoks leżące w przedpokoju obok crocsów.  Zielona paczka zataru, anioł na szczęście od mamy i ramka do nieistniejącego lustra od pana Wojtka, który montował  kuchnię. A przede wszystkim przestrzeń pełna kolorów zasadzanych moimi rękami: czerwień  malutkich pomidorków, fioletowe nosy bakłażanów, brak zieleni w miejscu gdzie nie wzeszła pietruszka, żółcienie jesiennych nasturcji  i czerń ziemi, spragnionej wody. Plamiasta jak kameleon cukinia i ciemnobrązowe petunie. Mieszam kolory jak malarz prymitywista, cieszący oko tym, że po prostu są.

Często robię tu zdjęcia, zostawiam ślad swojej obecności z tej przedostatniej przestrzeni, w której mieszkam. Sylabizuję słowo dom, dziwiąc się, że jest takie krótkie i mocne, pojedyncze, a jednocześnie łagodne i giętkie jak moje myśli o nim.

Moje trzy domy mieszkają we mnie. Czasami czuję, jak wyciągają się w środku, tuż pod żebrami, w najbardziej bolesnym miejscu. Widzę przez skórę, jak wypychają małe podwórka lub balkony; są jak piąstki i stópki skrytych we mnie przed laty dzieci. Oddychają w rytmie mego oddechu, czuję czasem jak zasypiają nieruchomiejąc. Trzy domy we mnie, a każdy z nich przedostatni.

 .