Usiłuję sobie przypomnieć ich oboje: jak siedzą przy stole, z kawą i niedzielnym ciastem. Moi rodzice, dla których końcówka sierpnia zawsze była pełnią radości. Tato obchodził imieniny, mama urodziny, w powietrzu fruwał początek szkoły, drzewa uginały się od malinówek, a my spotykaliśmy się na Bema na obowiązkowym obiedzie z rozległą rodziną z Ostrołęki i Zambrowa.

Ten czas, kiedy byliśmy razem wraca do mnie dziś, w pełną zmierzchu niedzielę. Za moment zrobi się całkiem ciemno, malinowe błyski na niebie zszarzeją i świat przybliży się do łóżka, przynajmniej na naszej półkuli. Nie pamiętam już smaku tamtych jabłek, rodzina postarzała się i już nie odwiedza tak chętnie. No i najważniejsze- obchodzę te dwa święta tylko z jednej strony stołu, druga już na zawsze pusta.

Przyzwyczaiłam się już do znikania. W dniu urodzin mojej mamy wycięłam najładniejsze hortensje z ogrodu, postawiłam blisko krzyża, posiedziałam przy nich na ławeczce. Byłam twarda i nieczuła na pustkę, zadaniowa. Posprzątać, wykopać zbyt nachalną malwę, która dziko rosła tuż przy ich grobie, szybko podlać kwiaty w ostatnim ogródku pomiędzy dwoma pomnikami, dotrzeć do domu. Pokonywałam drogę do Białegostoku w milczeniu, ale ciągle o niej myślałam. Nie zdążyłyśmy się na dobre pożegnać, choć pamiętam, jak kiedyś powiedziała, żebym się nie smuciła, gdy kiedyś się rozstaniemy. Żachnęłam się wtedy, przerażona, ale mama uśmiechnęła się nieśmiało, jak nigdy. W powietrzu zawisły słowa, czas i łzy, że to się jednak stanie. Pamiętam, że przytuliła mnie wtedy i jestem pewna, że teraz, kiedy płaczę, z niewidzialnej strony nieba także przytyka nos do szyby i patrzy na mnie z miłością.

A przecież chciałam tylko jak zawsze zadzwonić do niej i powiedzieć „Dwie siódemki, mamo, symbol i znak. Kto zdmuchnie je na torcie, niech nie lęka się śmierci”. Chciałam też wysłać kwiaty, jakie i ja dostawałam od niej „Z miłością- mama”, ale mogę tylko przekręcać bilecik sprzed lat w dłoniach i jednym palcem stukać w klawiaturę, jakbym chciała dobić się do miejsca, w którym stoi.

Lubię myśleć, że mają tam całkiem duży telewizor, w którym wyświetlają się sceny z mojego dnia. Wyobrażam sobie minę taty, kiedy wyjmuję jego monety i zapiski i uważnie oglądam. I mamy, gdy kupuję pierogi, zamiast jak ona lepić je w domu.

W chwilach ostatecznych ustawiają zdarzenia tak, żebym mogła poczuć, że są obok. To pewnie spory wysiłek albo odległość- bo nieczęsto dają znać o sobie. Ale ostatnio, do rozsypanej kompletnie mnie podeszła w kościele pewna pani, wzięła za rękę i powiedziała: jestem Teresa, niech pani nie płacze. Naprawdę wszystko będzie dobrze.

Mamo i tato, Tereniu i Ludwiczku – niech niemądrzy mówią, że koniec wieńczy dzieło. Z tej nocy, w kończącym się dniu imienin i tuż po urodzinach patrzę w naszą wspólną przeszłość i przyszłość, mam nadzieję, Tu chyba zbiera się na deszcz, chmury suną po niebie, jutro poniedziałek, będzie upalnie. Zanim zasnę – pomyślę o tym dniu, w którym mnie urodziłaś, mamo. I wyślę do swoich dzieci kilka ciepłych słów, niech będą jak talizmany, jak karteczka od Ciebie ze słowami, jakie każda mama daje swoim dzieciom.

Proszę, znajdź drzwi w tej swojej ścianie z drugiej strony i pogłaszcz mnie po włosach, kiedy zasnę.