Tak bardzo lubiła mówić „W TAMTYM ŻYCIU”. Jakby można było oddzielić jakieś wcześniej od teraz, bez zachwiania linearnej struktury czasu. Robiła sobie zygzaczek w minionej codzienności, zamaszysty, lekko nerwowy, wyginał linię minionych dni, deformował je. Patrzyła na przeszłość ze zdziwieniem, że kiedyś należała do niej. Jak to możliwe, że zatrzymała listy kierowane jeszcze do nich obojga, skoro od tylu lat jest już bez niego? Po co leżą w niebieskim zeszycie nazwanym dla niepoznaki kronika? I dlaczego nie wyrzuciła ich wtedy, gdy nadszedł czas oczyszczania domu ze słowa „my”?

W tamtym życiu zanurzona była jej rodzina. Nie mogła wyrzucić niczego, co wisiało na ścianach kruchego domu, bo wtedy pozbyłaby się tożsamości. Ślady znajdowała więc wszędzie. Na przykład w szafce z nieotwieraną przez lata szufladą. Tam był zasuszony wianek ślubny; gdy go wyjęła pierwszy raz, przypomniała sobie, jak mówili, że suszone zwiastuje nieszczęście. Znak znalazła też w małej, brzydkiej szkatułce- plik dowodów na minioną przeszłość. Bardziej dosadnie być nie mogło, to bilety wstępu do Doliny Chochołowskiej i opłaty za parking niestrzeżony od godziny dziesiątej rano, w kwocie ośmiu złotych. Co robili na Siwej Polanie? Gdzie zaprowadziła ich droga na terenie Wspólnoty Leśnej Uprawnionych 8 wsi? Czy byli tam szcześliwi? Jak zanurzyłaby się w tym niepamiętaniu ich dawna pamięć? Niestety, zostały tylko liściki i to na nich Katarzyna robiła szarmancki ruch burzący linię prostą, od punktu z, jak zauroczenie do punktu s, jak stop.

Była też kronika. A w niej liściki od wróżki zębatej, która przynosiła je wraz z pieniędzmi i chowała pod poduszkę małej dziewczynki, a potem chłopca. Listy do świętego Mikołaja, podwójnego, jak wszystko na wschodzie kraju. Najpierw przychodził mały mikołajek, dla którego zostawiało się na poddaszu mleko, pokruszone ciasteczka i listy z prośbami o prezenty. Jedzenie znikało i głowę by dała, że to sprawka gościa w saniach, gdyby raz nie zauważyła, że przysmaki wyjadał i wypijał kot, czarna znajda.

W tamtym życiu zdarzało jej się myśleć o śmierci, ale znacznie rzadziej niż teraz. Świat wypełniony był śmiechem dzieci, zajętym czasem chodzenia na tenisa z synem, krótkiego snu. Szybkiej miłości, „bo usłyszą”, pełnego brudnych naczyń kuchennego zlewu, który oczyszczała codziennie rano, przed wyjściem do pracy. Po południu znajdowała te same kubki, talerze i sztućce, przeżywała wtedy deja vu, gubiła się w  dniach wypełnionych tym samym pośpiechem i tą samą codziennością. Tamto życie leżało też w szufladzie. Kasety z filmami, podpisane koślawo znakami teraz nie do odgadnięcia, z nagranymi długimi ciągami popołudniowej zabawy dzieci. W nieskończoność kręcona scena tańca i spaceru. Jedzenia, zasypiania. Kąpieli. Jak to możliwe, myślała, oglądając sekwencję spaceru córki z maciupkim jak ona wózeczkiem, że kręciliśmy to bez jednego cięcia?

Śmierć przedzierała się powoli do tego niezakończonego jeszcze dramatem -życia. Najpierw umierały koty. Pierwszego szukała trzy miesiące. Uciekł. Był chory. Pewnego dnia, gdy wróciła do domu- już go nie było. Szukała cierpliwie w dzień i w nocy, mozolnie pełzała w krzakach, zaglądała do piwnic, wołała. Zaprzyjaźniła się ze wszystkimi bezdomnymi i dzikimi kotami, ale Czarna Łapka zniknęła na dobre. Niania, która zajmowała się jej synem zawsze powtarzała, że kot umiera w ciszy.

Tamto życie było jednak tak dawno, że kota zastąpił następny i ten także zdążył przenieść się do kociej wieczności. Po kotach musiała przeżyć śmierć swego małżeństwa, umierało niezauważone, choć była pewna, że dobrze je karmiła. I to nie był koniec, bo od tamtego czasu śmierć zamieszkała już nie tyle z nią, co w niej. Żyła z poczuciem straty, oddychając z ulgą, gdy coś się kończyło. Wreszcie- mówiła sobie, biorąc głęboki oddech, a po chwili wypychała powietrze z malutką śmiercią przyklejoną do drobin gazu. Uczucie ulgi natychmiast ją męczyło, kładła się do metalowego łóżka i zasypiała. Rzadko śniła, ale czasem zdarzały jej się kolorowe sny, w których była lekka jak piórko. Wznosiła się nad poziom realnego życia, z góry widziała toczącą się codzienność, czuła spokój i wolność. Kilka razy przeniosła się do tamtego życia, przestawiała figury w tym, co się miało zdarzyć, odwracała sytuacje, zapobiegała nieszczęściom. Ale zawsze budziła się cięższa niż zwykle, i to był znak, że śmierć znowu wróciła. A tamto życie już nie.

Odkąd zaczęła się starzeć, czuła ją nie tylko w swoim środku. Była bardzo blisko, niekiedy malowała jej mocny makijaż na twarzy, mocno rzeźbiąc kreski pod oczami, zaznaczając pajączki żyłek jak róż na policzkach, matowiejąc oczy, pisząc zygzaki w okolicy ust. Śmierć powoli nakładała się na nią. Mikrodermobrazje, lifting, złote nici, kwas, botoks. I jeszcze raz kwas. I botoks, dużo botoksu. Śmiała się częściej, była muzą licznych miłosnych włóczykijów, którzy wysyłali jej kwiaty i swoje nagie torsy. Łapała ich młodość, jak chwyta się motyle i biegła, zapominając o tym, że nie jest sama. Czas płynął dalej, i nawet nie zauważyła, że odeszło nie tylko tamto, ale i to życie. Po drodze gubiła marzenia, przyjaciół, sens życia, młodość i dojrzałość, małe miłości. Ale nie ją. Śmierć coraz śmielej podawała jej herbatę, tuliła do snu, stała się bliska i niezastąpiona. Pewnego dnia, na dobranoc szepnęła „To nasza ostatnia noc” i obie, odwrócone do siebie twarzami zasnęły.

Ranek był wilgotny i ciepły. Obudził ją zimny, koci nosek jeżdżący po twarzy i małe rączki oplatające ramię. Zobaczyła szczerbaty uśmiech swojej córki. Czy tamto życie wróciło? Obok niej leżał mąż, z półotwartymi ustami, śniąc jak dawniej. Świt rodził dzień, z mroku wyłaniały się kontury szafek. Rodzice krzątali się po kuchni, smażąc placki na śniadanie. W  telefonie znalazła połączenie od dawno nieżyjącego przyjaciela. Synek zaczynał płakać w malutkim jak on sam łóżeczku, więc szybko wstała. Znalazła się w świecie wiecznie tych samych marzeń. Zatrzymać czas w najpiękniejszym momencie i zamknąć w szczelinie książki, jak zakładkę. Nie pozwolić minąć, odejść, zniknąć, porzucić, stracić. Może dlatego zaprzyjaźniła się ze śmiercią, żeby ta nie ogołociła jej ze wszystkiego?

Ale śmierci nigdzie nie było. Poczuła niewyobrażalną radość, wreszcie nic jej nie zabierze. Pełna szczęścia biegła do syna, w locie rzuciła okiem w lustro i oniemiała. To ja jestem śmiercią, pomyślała przerażona, bo z lustra patrzyły puste oczy.

Gdy płakała, nikt jej nie pocieszał.

A miłość, z jej twarzą, w pokoju obok zaczęła tulić synka i śpiewać małemu kołysanki.