Pewnego razu, a było to tuż przed Wielkanocą mama wysłała Rafała ze święconką do kościoła. Widziałam, że bardzo się wstydził, miał wtedy piętnaście lat, a w tym wieku nie paraduje się z babcinym koszyczkiem po osiedlu. Rafał zapakował jajka i kiełbasę do reklamówki i, międląc pod nosem jakieś słowa, wyszedł do oddalonego o kilkanaście bloków kościoła. Odetchnęłyśmy z ulgą, bo w Wielką Sobotę roboty zawsze jest dużo. Sprzątanie łazienki. Zmiana pościeli, krojenie sałatki, szybkie spotkanie z przyjaciółmi z liceum, ostatni wyskok do sklepu po (naprawdę!) już przedostatnią rzecz. Zresztą, sama wstydziłam się paradować z jajami, mimo, że wszyscy tego dnia nosiliśmy tak samo obciachowo pachnące czosnkiem – swojskie kiełbasy.

A przecież idąc do kościoła- przechodziło się przez osiedle dawnych, smarkatych miłości z podstawówki. Można było natknąć się na przykład na Krzyśka lub Jarka, którzy wystawali przed klatkami swoich bloków. Pamiętam tę drogę: Reymonta, Broniewskiego, Moniuszki, Wyszyńskiego. Górka papieska i wreszcie dolny kościół, gdzie potem brałam ślub, a moi rodzice po raz ostatni żegnali się ze mną. Więc dobrze, że ten Rafał poszedł, oddychałam z ulgą, chociaż raz, gówniarz jeden, niech sobie nie myśli, że wszystko ja.

W moim domu czekało się zawsze na powrót z poświęconym, bo wtedy zaczynał się już świąteczny czas. Mama padała z nóg, ale robiła piwo kozicowe i odparzała wędzonki, które znowu wyszły za słone. I jeszcze piekła ze cztery mazurki, każdy inny, żeby zakochać nas tym, co słodkie i pyszne. Tato przerzucał kanały w telewizorze, Wojtek czytał, a ja kręciłam się po domu. Nikt więc nie zwrócił uwagi na Rafała, który przyszedł, postawił reklamówkę w przedpokoju i zniknął za drzwiami swego, a wcześniej mego pokoju.

Po dwóch godzinach – usłyszałam rozpaczliwy krzyk. Mama, chcąc wynieść koszyczek na balkon, który był naszą dużą lodówką, zajrzała do środka i oniemiała z wrażenia. W środku reklamówki w nie naszym koszyku stał cudzy baranek i wdzięczyły się obce jajka. Kiełbasa miała nieznany kształt i zapach. Nawet serwetka, wystająca z kosza była kremowa, a nie śnieżnobiała! Jednym słowem – Rafał pomylił święconki i przyniósł do domu obce żarcie.

Tym razem do kościoła poleciała cała ekipa. Wpadliśmy do pustej już świątyni, stały tylko długie stoły, a na jednym z nich – nasz smętny koszyczek. Poznałam go, bo był jedyny, ale nawet w tysiącu innych – rzucałby się w oczy. Mama zawsze przystrajała jego rączkę kwiatami i liśćmi borówki, po które szło się specjalnie do lasu. Jak Rafał mógł go pomylić? Odstawiliśmy obcy, zgarnęliśmy nasz i biegiem wróciliśmy do domu.

Do tej pory nie wiem, czy po tamten ktoś się zgłosił. Co stało się ze święconym? Czyja mama była zła, że dziecko (w Łomży najczęściej święciły dzieci) wróciło z niczym? Jak minęły święta w rodzinie, która została bez jajeczka na Wielkanoc?

Po powrocie w naszym domu święconka została ustawiona na honorowym miejscu, w przedpokoju na stoliku. Tuż przy dużym lustrze. Stała tam przez całą noc, jak nigdy, bo zawsze mama wynosiła wszystko do naturalnej balkonowej lodówki.

I to był błąd.

Kiedy wstaliśmy rano, pierwszym widokiem był pusty koszyk leżący na podłodze. Jajka, porozrzucane jak wyrzut sumienia, poturlały się aż do szafki z butami. Sól wyszła z papierka i wylegiwala się na dywanie, a kiełbaska, no cóż- kiełbaska zniknęła.

Najważniejszy element śniadania wielkanocnego, tuż po żurku, a przed życzeniami, ażebyśmy za rok doczekali- został sprofanowany i zjedzony. Sprawca tej hekatomby spał natomiast tuż obok, zwinięty na fotelu. Kot, o wdzięcznym imieniu KOT, zamiast szukać zajączka, znalazł wianuszek kiełbaski i raczył się do niej dobrać.

I tak zrozumieliśmy, że jeśli coś ma się zgubić, dobrze jest dać mu się zgubić na dobre. Uratowana święconka miała dokonać żywota inaczej niż w naszych trzewiach. I tak się stało.

Od tamtej pory życzymy sobie na święta spostrzegawczości, czujności i …smacznego. Jajka! Kiełbasa przestała być priorytetem.

A czy Tobie nie zginął koszyczek z pysznościami świątecznymi?

Wesołego Alleluja!