29 września-21 listopada 2015. Kontury i Millie Bird
Jestem.
To jedno z najważniejszych słów, które określają nas na ziemi. Metaforycznie i sensualnie.
Dotykam konturów swego ciała, palcem wskazującym zakreślam jego koniec, czuję miękkość skóry i ciepło.
Poznaję zagłębienie pod okiem, pamiątkę z wczesnego dzieciństwa. Długą bruzdę w podbrzuszu- ślad po dzieciach. Wypukłość na stopie, z czasów dawno i słusznie minionych. Blizna po mamie na środku brzucha. Moje ciało, które kryje tyle doskonałej niedoskonałości jest mi uległe i chętnie poddaje się ruchowi dłoni. Zakreślam nią swój ślad na ziemi, moja obecność jest wyznaczana konturem realnej Katarzyny, leżącej teraz w szpitalnym łóżku, na lewo od wejścia.
Tuż obok Wiesia, wesoła i serdeczna młoda dziewczyna, na wznak tu, na Ogrodowej, zamiast w biegu do otwierającej się właśnie galerii
Na wprost pani, jeszcze w półnarkozie, bezimienna, cierpi.
Wszystkie trzy zmagamy się z własnym ciałem, które jak wszystko zmienia się, przemija.
Kapie kroplówka, życie szemrze na korytarzu, miga światełko w telefonie, znowu ktoś się dowiedział i pyta. Jestem- odpowiadam cichutko, w myślach, bo ręka z pustym miejscem po -boli, nie chce pisać. Ciało jest jedynym prezentem danym na zawsze. Niedoskonałe, wadliwe, kapryśne. Za ciasne lub zbyt rozległe, z nie takim nosem, nie tym owalem, kłopotliwym znamieniem. Jesteśmy zawsze lub często na nie. Ale to ono wznosi nas piętro wyżej, pozwala poczuć i poznać to, co ważniejsze i prawdziwsze niż pożądliwość oczu. W tym trudnym, dwumiesięcznym czasie miałam przy sobie książkę „Zgubiono, znaleziono” Brookes Davis, napisaną po przedwczesnej śmierci matki. Siedmioletnia Millie doświadcza przemijalności świata i prowadzi Księgę Nieżyłków, w której, obok przejechanego pasa Rambo musi umieścić swego zmarłego tatę. Nie umieszcza w niej mamy, która porzuca dziewczynkę w sklepie. Dla niej Millie zostawia napis, wszędzie, gdzie zawiedzie ją los.
Wspierana przez starzejącego się Karla, uciekającego z domu starców, przez Agatę, cierpiącą po śmierci męża i manekina Manny’ego poznaje wszystko to, czego doświadcza ciało: miłość, smutek, cierpienie, gniew, śmierć. Przepiękna książka, napisana tak, że chce się zapamiętać jej frazy i melodykę, pomysły, dziwności, przygody, kartki Milli, a przede wszystkim słowa, słowa.
Na okładce jest kontur dziewczynki, wypełniony drogowskazem, który Millie zostawia dla matki. TUTAJ, MAMO. Wspaniała opowieść o tym, jak zakreślić kontur swojego życia. To piękne dopełnienie innej księgi, która daje mi nowe życie.
9 grudnia 2015. Kontury
Ciało. Porysowane niebieskim mazakiem- jedna linia obejmuje czułe miejsce dekoltu. Idzie od góry i rozgałęzia się na prawo, w okolice dwóch małych blizn, pamiątce po nim. Druga skręca w lewo, lekko zawiesza się na sercu. Urwana, jakby malarz nagle zniechęcił się do swego dzieła, zaniechał roboty. Kontury linii rozlewają się po ciele, ciepła skóra wchłania mazak, który przygotował ją na światło. Jeszcze nie teraz, ciut póżniej, ale rysunek już zrobiony. Do naświetlenia. Dopiero dziś poczułam grozę tego słowa i zrozumiałam, że jestem chora. Leżałam, a lekarz naprawiał mi ciało, które przecież w całości należy do mnie. Taki paradoks, niby moje, ale nie w moim władaniu. Niby prywatna świątynia, ale pełna nieznanych, mrocznych zakamarków. Ciało prawie tak samo młode jak moja dusza, lecz przystające, zmęczone, słabe. Nieuległe.
Nęci mnie temat ciała, któremu wysyłamy rozkazy i które zazwyczaj jest jak nasz giermek, na straży. Ale gdy coś się psuje, to ono zarządza duszą, rozumem i wolą. Głęboką wodę mojej nagłej choroby mąci grudniowy bałagan przedświąteczny. Tyle wokół się dzieje: próbuję jak dawniej nadążyć, ale zatrzymują mnie niedostrzegane wcześniej pauzy.
Ważne i najważniejsze kręgi- po pierwsze Bóg i ja sama. Potem sen. Dzieci i mama, to ważne zawsze. Przyjaciele, rodzina. Znajomi i nieznajomi, którzy tak troskliwie pytają o zdrowie. Słuchacze- bardzo dalecy, a jednak – na wyciagnięcie ręki po telefon.
Od samego początku dostawałam mnóstwo pięknych gestów. Ewa przyniosła lniany olej, od razu wymieszany z białym serem. Profesor umówił spotkanie ze specjalistą. Kama wszędzie szukała preparatu. Moi bliscy i wspólnota łączyli się z Bogiem, kwiaty od Gosi leciały samolotem z Anglii. Słowo-troska unosiło się nade mną w chmurze, którą otulali mnie bliscy i dalecy. Dostałam kilka książek. Wszystkie wzruszające, bo to ja podarowuję lektury, a tu tymczasem ktoś chciał o mnie pomyśleć i przynieść na Świerkową coś, co ma mnie uleczyć. Dziękuję, Pani Elżbieto. Ale najmilsza przesyłka przyszła dziś. Bez adresu zwrotnego, tylko biała koperta i ksiązka w środku. Z liścikiem i „z najlepszymi życzeniami i pozdrowieniami z Białowieży. Mam nadzieję, że ta książka przyniesie pani tyle samo pozytywnej energii, co mi- Kasia”
Kochana Kasiu, moja imienniczko. Dziękuję Ci za „Bóg nigdy nie mruga” Reginy Brett.
Znam i lubię te felietony o dobrym i lepszym życiu. Kocham myśl autorki, że przyszła na świat w momencie, gdy Bóg mrugnął, dlatego jej nie zauważył.
Czuję spokój, gdy dawkuję sobie słowa doświadczonej (jak my wszyscy) Reginy, która opowiada o wychodzeniu z cierpienia.
Wierzę, że osobowy Bóg jest z nami zawsze, ba, mam nawet na to liczne dowody, dlatego nie boję się niczego i z Nim śmiało idę przez życie. Tak bardzo lubiłam tę książkę, że tak jak Pani, chciałam się nią z kimś podzielić i –pożyczyłam na wieczne nieoddanie. A dziś niebieski tomik przyszedł od Pani i tuz po pracy powędrował za mną do łóżka. Spędziłam na lekturze piękny, chorujący czas, myśląc o Pani. O tym, jak pięknie jest mieć nieznanych przyjaciół.
Moje namalowane na niebiesko ciało pięknie pasuje dziś do tej błękitnej okładki.
A to zwiastuje – spokój i ciszę 🙂
21 stycznia 2016- Babcia Reginka
Czy to było drugie czy pierwsze piętro- nie wiem. Zapamiętałam ją, jak stoi w oknie i macha mi na pożegnanie. Babcia Reginka, mama mojego taty, zawsze dobra i pogodna. Nawet, kiedy umarła, miałyśmy ze sobą czuły kontakt: ona tam, ja tu. Mówiłam do niej, a ona nadzorowała mnie z góry.
Chodzę teraz po piętrach tego samego szpitala, ale nigdy nie stanęłam w tym samym miejscu co ona. Może dlatego, że sama przed sobą udaję, że to chwilowe, nie, nie trzeba mnie odwozić, odwiedzać, ja tylko na moment. Zaraz wracam. Nikogo nie ma po drugiej stronie okna w szpitalu na Ogrodowej.
Jaka słodko-gorzka nazwa ulicy, która budzi lęk u wszystkich, którzy po raz pierwszy zetkną się z tym miejscem i tą nazwą. A tymczasem to moja rzeczywistość od kilku tygodni.
Jest tu Magda, szczupła, długonoga, śliczna dziewczyna, z długimi włosami związanymi w kucyk. Razem zaczęłyśmy terapię, dziś wróciła po drugiej chemii, z chustką na głowie. Chustek jest tu wiele, na głowach królują też czapki i węzły, a także peruki. Jak prawdziwe!- kłamiemy nawzajem, a żadna w to kłamstwo nie wierzy. Nie ma wyjścia, zresztą, nie to jest najważniejsze. Ważne jest- czy boli. Dlaczego piecze przełyk, ile naświetleń zostało, czym smarować, gdy poparzone. Jak ćwiczyć rękę, dlaczego spuchła. Czy umrę? I kiedy koniec?
Szpital na Ogrodowej jest dobry. Wsiąkasz w niego jak w rodzinę, jest ciepło, nikt się nie kłóci o kolejkę do naświetlania. Lekarze – blisko pacjentów. Dosłownie, zaprzyjaźniamy się ze sobą, kiedy kolejny raz idziesz płakać, że nie dasz rady. Kto by przypuszczał, że to taka wyspa w środku miasta, gdzie nic nie jest istotne. Nic poza ciałem oraz teraźniejszością. Świat wiruje dookoła, potrząsając trybunałem, aferą uczelnianą bez udziału literata Marcina Kąckiego, śniegiem czy radiowym życiem. I nic. Tu cieszy kolejny dzień, odliczający po kolei wizyty w wielkiej Elekcie, która niszczy raka. Już dwunasty, jak dobrze. Jeszcze połowa.
Kiedy leżę na łóżku, a maszyna ogląda mnie z góry, krąży nade mną, syczy i strzela, ustawia się i kręci, jakby nie dowierzała, że trzeba coś we mnie zmienić, myślę o tym, że nie jestem sama. Czuję, że On jest obok mnie, może z moją babcią, która zeszła już z piętra (pierwsze czy drugie?), przyszli, bo wiedzą, że bardzo się boję. Boimy się wszyscy- Magda, Beatka, panie z siwym meszkiem na głowie, starszy pan z tabletem, który zagrywa pustkę czekania. Pani, która poznała, że jestem z radia: ma pani taki piękny głos, powiedziała, tyle w nim ciepła- a ja po raz pierwszy przyjęłam ten komplement. Moje obolałe ciało jest piękne. Głaszczę je, uspokajam, cieszę się z jego obecności. Nic w nim nie chcę zmieniać- jest moje, jeszcze należy do mnie. Nie obchodzi mnie nic poza nim, ostatecznie w sposób perfekcyjny skrywa duszę.
Ogrodowa uczy szacunku do siebie i innych. Akceptacji i współodczuwania. Doskonalenia się w wierze, modlitwie i miłości. Choroba rozwija, hartuje ciało, rzeźbi umiejętność cierpienia.
Czytam o „Nic zwyczajnego” o Wisławie Szymborskiej, książkę Michała Rusinka. I choć to ona jest w niej bohaterką numer jeden, a sekretarz Noblistki tylko przypomina nam i sobie piętnastolecie ich wspólnej drogi, to jest to książka o samotności Rusinka po starcie Pani Wisławy.
Piękna historia o sfabrykowaniu maleńkiej wysepki w najbardziej pustym miejscu Oceanu Spokojnego. Wisława Szymborska nakleiła ją na wielkim globusie w hotelu w Muhlheim, gdy pojechała na Targi Książki do Frankfurtu. Może jest tam do dziś. Opowieść o specyficznym podejściu do czasu. Kiedy ktoś usiłował się z nią umówić w przyszłym tygodniu, mawiała, że we czwartek idzie do siostry Nawoi. To było oczywiste, że ten tydzień jest już cały zajęty.
Snuje te historie Michał Rusinek, w swojej świetnej, przewidywalnej, i zaskakującej książce, a na koniec pisze, jak odchodziła Wisława Szymborska. I w tej poincie jest cała tęsknota za nią. Czuję ją także, gdy przypominam sobie babcię Reginkę w oknie szpitala. Mimo, że oboje z panem Michałem chodzimy po bliskich nam śladach, jesteśmy już gdzie indziej. Wspólne są tylko wspomnienia, on, z nią, panią od kolaży, ja z moją babcią .
I tyle. Świat wybielał nam w styczniu, jak zawsze. Zima. Zimno. Dziś Dzień Dziadka, którego nie znam, zatem naszły mnie wspomnienia. Podążam za znakami.
24 października 2017. Powrót – na chwilę (mam nadzieję)
Nie lubię tej maszyny. Może dlatego, że jest zimna. Musisz ją objąć, ustawić się perfekcyjnie, przytulić do białej powierzchni, która ściska Cię tak mocno, że nie możesz złapać tchu. Potem powoli obraca się razem z tobą, a gonitwa myśli nie nadąża za promieniami, jakie wysyła. Czy jesteś zdrowa?- myślisz, czując ból w obu piersiach. Czy nic nowego nie wyszuka w tym kruchym ciele, jakie przynioslaś ze sobą do pokoju na końcu rejestracji z napisem mammografia. I czy za tydzień, gdy wszyscy obcy ludzie obejrzą twoją nagość skrytą tylko dla kochanego, padnie wyczekane słowo- jest pani zdrowa.
Na ławce, na której siedzisz czekając na kolejne badania, zdrowe chcą być wszystkie panie. Cichutko rozmawiają między sobą. Milkną, gdy otwierają się drzwi któregoś z tajemniczych pokoi i pada kolejne nazwisko. Czasami przerywają rozmowę, gdy wchodzi młoda dziewczyna, wystukując obcasami niepewny rytm „nie-chcę- tu-nie-chcę- tu”. Jaka ładna! -mówią do siebie, oglądają ją dokładnie, zapraszają, żeby przysiadła obok nich, pozawijanych w ciepłe swetry. Trzeba dbać o zdrowie, panienko, szepczą, tak łatwo je stracić. Też chora? Od kiedy? Na co? Dzielna jesteś, dziewczyno. Taka młoda. Dlaczego w takiej lekkiej sukieneczce, córeczko, mówią z troską i widać w nich tak dużo zrozumienia. Że ona nie chce wiedzieć, podtrzymuje tę ułudę zdrowia, żyjąc jak dawniej. Jak one.
Tu, na Ogrodowej- jest pełne zrozumienie dla choroby. Troska o badania. Dbałość o profilaktykę. O każdy normalnie przeżyty dzień, ot, bez następnej chemii, bez chustki na głowie. Bez bólu i śmierci. Kiedy tu wracam, myślę o niezwykłym szczęściu, jakie mi dano. Odkryłam chorobę w jej pierwotnym momencie, zanim zdążyła zakotwiczyć się we mnie na dobre. Na Ogrodową chcę wracać tylko po to, żeby potwierdzić, że jestem szczęściarą.
A Ty? Kiedy ostatnio sprawdzałaś, czy wszystko w porządku?
Kochaj siebie. Daj sobie dowód miłości. Idź na badania.