Piętnaście lat i ani jednego snu. Jakby go nigdy nie było. A przecież mam stare kroniki, w których zapisywał drobiazgi z życia nauczyciela, harcerza, kolekcjonera, miłośnika natury poznawanej najchętniej na szlaku, z innymi. Mam kartki z podróży, które pisał, książki kupowane spod łomżyńskiej lady. Mam we krwi jego lęk, że czas biegnie za szybko. I zielono-szare oczy – identyczne jak on, mój tato. Ludwik Żelechowski.
Ale jednak zniknął całkowicie i nawet nie myślał, jak mama, wskoczyć czasem w sen. Obraziłam się, że zapomniał o mnie, zostawił ze swoimi teczkami, kronikami, kolekcjami, zbiorami, zdjęciami. Zamknęłam wszystko w zamykanej szafce. ”Papier nie lubi światła”, mówił chowając obszerne zapiski, do których i tak jako dzieci nie zaglądaliśmy.
Wydawało się, że nie ma tam nic interesującego, tylko równe, pochyłe, kaligraficzne pismo naszego rodzica, skryby, dokumentalisty. Przewiozłam je po wszystkim do Białegostoku, tomy skrupulatnych informacji o rutkowskiej szkole, w której był dyrektorem, o tajnym nauczaniu w Zambrowie, w którym uczestniczył. Poukładałam księgi jak zasuszone motyle. Oddzielnie o powinnościach pedagoga, osobno o ideach harcerzy czy PTTK-owskich szlakach.
Długo wyczekiwałam jakiegoś snu czy półjawy z jego udziałem, na próżno. Zrozumiałam, że nie chce mu się stamtąd zaglądać do jasnego domu, gdzie mieszkam. Ba, nawet pogodziłam, że za podszewką życia jest coś znacznie bardziej intrygującego, co sprawia, że zapomina się o łzach i tęsknocie bliskich, o czekających na znak, o ważnych sprawach, o ziemskim Tu i TERAZ.
Dopiero po latach wybaczyłam, że mnie opuścił. I wtedy stało się coś bardzo dziwnego.
Najpierw pojawił się Piotrek. To on pokazał mi raz jeszcze miejsce dzieciństwa, Rutki Kossaki, idealnie opisane w kronice szkoły z lat sześćdziesiątych XX wieku, nieistniejącą Młynareczkę na wzgórzu, gdzie błyskało światło ognisk rozpalanych przez druhów. Rozpoznałam je na zdjęciach z albumów w szafce. Przemierzyłam drogę, którą szliśmy na poziomki, zajrzałam do starego kościoła, rozmawiałam z ludźmi, pamiętającymi mego tatę. Wszystko układało się tak, jakby zaplanował precyzyjnie czas, miejsce, pogodę a nawet moją pełnię dojrzałości. Gotowość na spotkanie z jego śladami.
Mądrość zrobienia z nich użytku. I radość z odnalezionego ojca, który przecież w mojej głowie przepadł, zniknął, zostawił zbyt wcześnie.
Więc najpierw był Piotr, a potem- cztery tomy zielonej encyklopedii. Kilka lat wstecz postawiłam je oddzielnie, jakbym miała za chwilę zajrzeć. Encyklopedia Staropolska Zygmunta Glogera to był prezent od taty. Lubiłam patrzeć na kojącą zieleń, okładkę ksiąg, które towarzyszyły mi podczas studiów. Gloger był moim mistrzem, a pewnie i wcześniej mistrzem Ludwika, skoro mi go podarował. I kiedy Piotr zabrał mnie do Jeżewa, do ruin glogerowskiego browaru, pomyślałam- przypadek?
Czy to cztery księgi, które zobaczył przy Pogodnej- sprowokowały podróż? Czy zagięcie czasoprzestrzeni z kiedyś do teraz? A może mój tato poczuł, ze wreszcie smutek mogę przemienić w działanie?
Długo chodziliśmy po zapadającym się majątku, z którego prowadzenia Gloger czerpał pieniądze na swoje niezwykle etnologiczna podróże. Imaginowałam gdzie rosły jabłonie, których odmianę wyhodował ojciec Zygmunta, Jan. Myślałam kiedy mógł tu spacerować Henryk Sienkiewicz, odwiedzający dwór w Jeżewie. Na zardzewiałych kadziach szukałam śladów rąk robotników browarnych, w zarośniętym samosiejkami ogrodzie i rozwalającym się domku, nazwanym w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku „rządcówką” – dłoni gospodyń i opiekunek, zarządców i mieszkańców tego 850 hektarowego kawałka Podlasia. Browar w swojej zastygłej w rozpadzie skorupie nie przypominał tętniącego życiem i pachnącego chmielem miejsca. A jednak we wspomnieniach ludzi, z którymi wtedy rozmawialiśmy – żył. Podobnie jak mój tata, którego brakowało mi od piętnastu lat.
Potem wszystko potoczyło się szybciej. Spotkania z prawnuczką Glogera Magdaleną Zawidzką -Kwiatkowską, która regularnie przekazuje do Muzeum w Tykocinie skarby z glogerowskich podróży. Wspólne szukanie dokumentów na to, do kogo należy zapuszczona, rozpadająca się teraz ziemia. Kwerendy w archiwach, nagrania w starostwach. Plany snute wspólnie z burmistrzem Tykocina, zachwyt nad drobiazgami uratowanymi z wojennych pożóg i zaniedbania.
I nadzieja, że uda się ocalić jeżewskie miejsce, znane od czasów saskich i pamiętające Glogerów.
Gloger, Piotrek, tato. Nitki stamtąd pociągają nasze ramiona i wyobraźnię. Trzeba jednak czasu, żeby zobaczyć o co chodzi w tym poruszanym przeszłością świecie. A nie da się tego zrobić, gdy rozpacz kładzie się w zakamarku naszej duszy jak wierny pies. Trzeba dorosnąć i puścić wolno: stratę, przemijanie, zmianę. Zaakceptować upływający czas, pozwolić wybrzmieć złości i rozpaczy. Musiałam dorosnąć, żeby odnaleźć w sobie siłę na to, by otworzyć szafkę z dokumentami taty.
Ciągle milczy w moich snach.
Wierzę,że tata szelmowsko uśmiecha się, gdy to piszę. Po co ma być tam, skoro mieszka w moim krwioobiegu. Precyzyjnie jak on zapisuję to, co ważne i cieszę na spotkania z ludźmi, którzy tworzą historię. Wierzę, że dwór w Jeżewie zacznie żyć, a zielona księga encyklopedii w czterech tomach stanie w maleńkiej, ocalonej witrynce ze szkłem z osiemnastego wieku. Przecież przez lata czekała na swoją kolej i w moim domu.
Jest między światami dziura, przez którą gadamy z naszymi bliskimi. Żeby ją zobaczyć- wystarczy zwyczajnie zamknąć oczy.