Pierwsze kiełki zobaczyłam w malutkim ogródku, jaki założyłam rodzicom. W promieniach słońca grzały się maciupeńkie krokusy, ledwo widoczne listki hiacyntów. Lastriko, granity i piaskowce rozstawione dookoła tłumiły to delikatne, budzące się życie, zresztą „życie” to niewłaściwe słowo na cmentarzu.
Była połowa lutego, miesiąca mrozu i moich urodzin. Zajrzałam do rodziców jak zawsze na koniec. Najpierw nagrania, spotkania, rozmowy. Potem już zbieranie się do odjazdu, krok za krokiem do samochodu. I wreszcie ta trasa- Kierzkowa, żeby kupić kwiatki, pobliska Biedronka (po znicze), skręcić przy Alei Legionów. W lewo.
Tak ciężko mi przyjeżdżać do Łomży właśnie tu, do państwa Marczyków, i parkować obok wielkiego domu otoczonego malutkimi kwaterami mieszkających tu już na zawsze. Luty zagrał nam w tym roku na nosie i kiedy szłam, jak zawsze z pustym sercem, na spotkanie pustej ławeczki- świeciło tak mocno, że rozpięłam płaszcz, wystawiłam twarz do słońca. Miałam wrażenie, że wyskoczyło prosto zza drzew na pobliskich działkach i zaprasza mnie do zabawy. Uśmiechnęłam się do chmury.
Mama jak zawsze nie czekała na mnie. Przyzwyczaiłam się już do tego, że nie robi mi kawy i placków, nie dzwoni z pytaniem jak się czuję. Nie wysyła kwiatów urodzinowych z liścikiem „kocham cię”. Nie prosi o pomoc przy przelewach, nie plotkuje o tym, co zdarzyło się w rodzinie, nie strofuje, że znowu myję głowę przed wyjściem. Zniknęła razem z tatą, nawet ze snów. Nie mogę się nawet na nią porządnie obrazić, bo tęsknię. Bardzo.
Kiedy tak siedziałam, ustawiwszy w końcu na płycie kwiaty, znicze i samotność, zadzwonił telefon z Białegostoku. Niech pani szybciutko wraca, dziki na działce! -wołał do mnie, jakby z drugiego końca świata, pan Janek. Jakie dziki?- zapytałam głupio, grając na zwłokę. Gdzie jak gdzie, ale na cmentarzu mogłam tak grać.
Podobno szkoda duża, rozorane trawniki, wyjedzone cebule, dziury na ścieżce, no dziki przyszły, cholery jedne, świnie. Ewa, sąsiadka, na fejsbuku też pisała, że i tulipany zjedzone.
Przytuliłam zimny krzyż i ruszyłam w drogę. I tak życie znowu wygrało ze śmiercią.
Rzeczywiście, dziki były na mojej działce. Żurawka, tak pięknie kwitnąca w minionym roku leżała wyjedzona w połowie na chodniku. Dziury po tulipanach, których szukał nos- były wielkie jak leje po bombach. Trawa podniesiona do góry; kępy leżały tu i tam. Dzik był dziki, dzik był zły…tak, Brzechwa miał rację . Pan Janek zamocował nawet specjalny odstraszacz elektryczny. One wyczują energię, na moją działkę nie wejdą- mówił. No i nie weszły, bo po drodze miały moje smakołyki, na których kwitnienie czekam co roku.
Ustaliłyśmy z Ewą, że niebawem robimy ogrodzenie, a przy okazji i grilla. Patrzyłam na Konrada, jej syna, krzątającego się przy wysokiej, zdziczałej papierówce, bo przecież luty to czas przycinania.Na domek, z otwartymi okiennicami, gotowy do nowego sezonu. Gdzieś w oddali tego cichego miejsca zaśpiewał coś wróbel. Świat kołysały pierwsze w tym roku ciepłe promienie słońca, tego samego, które patrzyło na mnie siedzącą przed płytą z imionami moich rodziców. Poczułam przyjemny zapach palącego się drewna, tu w otoczeniu kiełkującego świata, gotowego na spotkanie z nami po zimie, wiosna chciała rozgrzać lodowaty lód w wiadrze zostawionym przed domkiem.
Czy to już? -pomyślałam metafizycznie, bo podejrzewam, że to jest też pytanie tych, którzy przechodzą na drugą stronę. Mama, kupioną w sklepie marchewką połaskotała mnie w serce. „Jestem z Tobą– zaszumiały korzenie.
W drodze powrotnej zajechałam do sklepu i kupiłam nasiona. Posadzę sałatę, ogórki, cynie, rzodkiewki i pietruszkę. Cukinie i marchewkę. Na wszelki wypadek więcej, gdyby jakiś dziki znowu do mnie zajrzał.
Dziki na działce, hurra!!!!!!!!!!!!!!!!!!! 😉
Ania