Pierwsza miłość od początku była ślepa. Może dlatego zauważyła to dopiero po trzydziestu latach, gdy, porządkując zapomnianą szufladę wyjęła żółtego krokodylka. Zobaczyła, że z miękkiego brzuszka wysypuje się gruba kasza. Wtedy dostrzegła też, że oczy krokodyla zupełnie odpadły. Tajemnica przybrała nagle rzeczywisty kontur, stała się realna i smutna jak trącona samotnością kobieta, która mieszkala piętro niżej. Albo krokodyl ze starej szuflady.
Mieścił się w jej dłoni i był jedynym prezentem od miłości numer jeden. (Jeśli nie liczyć kilku zdjęć, na których on i ona niby blisko siebie, ale jednak z krokodylem nieuwagi pomiędzy, tym razem prawdziwym.)
Ta pierwsza miłość była też płaska. Jak w komiksie, pomyślała, przypominając sobie studenckie czasy. Gdy jechała do niego, do Białegostoku, droga prowadziła tylko w jednym kierunku, a wszystko dookoła było jak namalowane przez dziecko na kartce papieru. Drzewo, aleja, przystanek, blok. Gruba kreska, dużo kolorów. Pamięta, jak kurczyła to miasto do prostokąta jednego bloku, a nawet okna, pod którym lubiła (niby mimochodem) rozmyślać.
Wyobrażała sobie jak on, w tym wysokim bloku robi kanapkę, włącza telewizor, czyta książkę. I leży, myśląc o niej. Wtedy w środku jej ciała zaczynało pulsować malutkie skrzydło i muskało ją w sam środek podbrzusza. Marzyła o tym, że kiedyś dostrzeże ją i zejdzie z czteropiętrowych schodów, weźmie za rękę i razem pójdą na pobliską łąkę na Antoniuku.
Ale pierwsza miłość była przecież ślepa. Więc żadnego spaceru nie było, a gdy wreszcie on zauważył, że ciągle na niego patrzy, zaprosił do siebie.” Tak się nie zaczyna”-myślała, gdy schował jej buty. Ale miłość była ślepa i błaganie nie zostało dostrzeżone. Na do widzenia dostała krokodylka, schowała go do szuflady. I dopiero po wielu miesiącach zrozumiała, że to nie był początek, tylko koniec.
Druga miłość pisała jej wiersze. To było jak ciągłe unoszenie się w górze, czula, że jest we władaniu metafory, która łapie ją za rękę i ciągnie przed siebie. Metafora śmiała się przez cały czas, z wiatrem czochrała włosy zadumanym drzewom. Biegła gdzieś za widnokrąg wypowiedzianych słów. Była radością, a ona stała się słońcem.
Dzięki miłości numer dwa poznawała słowa, których nie było wcześniej w słowniku. A więc razem, blisko, zawsze. Poezja muskała ją całą, tak, jakby anioł właśnie wylazł z brzucha i ogarnął ją całą szerokością skrzydeł. Miłość pisała, że jest na niebie „za wysoko/ a może słońce drabinę stworzę/i gdy dojdę/ spalę się w tobie”. Lubiła być częścią poezji i jego życia, przeglądać się w wersach, którymi ją budził, bo już nastała era telefonów, które zbliżają ludzi. Ostatni wiersz przeczytał jej w samochodzie, cicho, żeby nie zbudzić śpiącego dziecka. Wtedy ze słownika wyskoczyło jeszcze jedno słowo, które chowała głęboko, nie chcą widzieć jak pożera wszystko. „Koniec” miało czapeczkę w groszki i bezładnie rozłożone rączki czteroletniego, milczącego świadka tej poezji. „ a przecież tyle jeszcze życia/ do zmarnowania zostało/ i włosy nie całkiem/siwe/na czole skóra odłogiem leży/ niezaorana/ i na co czekać/ bo wszystko za plecami dawno/i gwiazdy bledną/choć ciemność”
Zanim znalazła trzecią miłość, przedarła się przez las ramion. Myliły jej się imiona i pamięć, gdy próbowała złączyć z sobą czas i miejsce akcji, choć teatr płynął w jej krwioobiegu. Połączyl ich ślad, jaki zostawili w jednym miejscu, najpierw napisał on, potem ona. Był środek lata, świat płonął w gorącym słońcu, gdy pierwszy raz jechali za miasto. Zapamiętała kolor jego koszulki, był jak sprane niebo.
Trzecia miłość mieszkała w wysokim wieżowcu, więc z dziewiątego piętra patrzyła na przejeżdżające samochody, malutkich ludzi, zachodzące słońce. Rozmyślała o prostych sprawach, nie dopuszczając metafor ani lęku. Zanurzała się w jasnym spojrzeniu miłości numer trzy, która właśnie podawała jej na talerzyku oliwki z pomidorami. Słuchała prostego bitu muzyki, którą także ją karmił. Pili wino z czerwonych kieliszków w choinki, a zegar odmierzał wreszcie ich wspólny czas. Czasami budziła się w nocy, żeby zabrać ściągniętą w kokon dookoła niego kołdrę i znowu zasypiała, leżąc zawsze na prawym boku. Serce mogło bić wtedy szybciej, spokojniej i we właściwym rytmie, anioł zniknąl, nie było go w niej, ani obok. On stal się jej skrzydłem, miział ją lekko, delikatnie.
Pewnego dnia przyśnił jej się dziwny sen. Po meczu szła wraz z morzem ludzi, gdy nagle, na wprost wyszedł Zbigniew Wodecki z białą kartką papieru, trzymaną jak transparent. Nie pamięta co na niej było napisane. Wodecki podszedł bliżej i powiedział „obiecuję ci miłość mądrą i dojrzałą”.
Przecież on nie żyje-pomyślała i zaczęła biec przed siebie. Dobiegła do nieistniejącego domu, w którym była nieistniejąca kobieta. Obudziła się z lękiem i pomyślała, że już czas.
Nałożyła różowe buty, które kupiła jej miłość numer trzy i wyszła na balkon.
Gdy się wychyliła, poczuła, jak woła ją ziemia.
Zamknęła oczy i zobaczyła czwartą miłość.
Zdjęcia z: Unsplash
Mmmm piękna poezja zasypiającego dnia.