Szafka, w której trzymał skarby, była najsilniejszym magnesem.
Skrupulatnie wkładał monety do właściwych segregatorów, banknoty najpierw oglądał pod lupą i wybierał wszelkie błędy mennicze, destrukty. Interesowało go wszystko, więc zbierał okazy, które wyszły z obiegu, albo przeciwnie, były w obiegu milionów rąk. Przywoziliśmy mu świat w pigułce, zawarty w eurówkach i dolarówkach. Był zawsze ciekawy, jak zdobyliśmy te pieniądze, i za każdym razem zawstydzony, że musieliśmy poświęcić czas na zdobycie tego mikroskarbu, który lądował potem w jego pokoju, w szafkach ze skrupulatnie położoną kolekcją. Nikt nie miał do nich dostępu. Prawie …nikt.
Mój tato był numizmatykiem. Był też filatelistą, a jak się potem okazało także archiwistą, kolekcjonerem medali, książek, pocztówek, zdjęć, drobiazgów z czasów minionych, wycinków prasowych o nas. Zbierał wszystko. Oczywiście, jako nastolatka wiedziałam o nim niewiele. Ot, zajęty tata. Czasem na obozach wędrownych z młodzieżą ze szkoły, w której był dyrektorem. Narady, spotkania, wyjazdy. Ja byłam z mamą, a z czasów wczesnoszkolnych pamiętam tylko, jak szliśmy razem, trzymałam go za palec wskazujący. Szedł szybko, przed nami było lekkie wzniesienie, więc byłam ciut za nim, ubrana w kolorową kurtkę, a na głowie dwa kucyki z kokardami. „Pospiesz się, Kasiu” -usłyszałam- i te słowa zapadły mi tak głęboko w pamięć, że tylko je mogę wyłowić z przeszłości, osadzić w czasie i przestrzeni, poczuć nawet zapach wiosennego wiatru, który pomagał nam wtedy iść, wiejąc w plecy. Jak zamykam oczy widzę ten uroczy kadr: szczupły pan, lekko pochylony do przodu, zamaszyście sunący do przodu, mała dziewczynka biegnąca za nim, trzymana osobliwie palcem za rękę. Dookoła wiejskie domki, z werandami, tulipany, kwitnące w ogródkach, dom przyszywanej babci Strzeleckiej, która zajmowała się nami w zajętym czasie rodziców. I zapach lodów, które, daję słowo, czułam, gdy mijaliśmy po lewej stronie sklepik spożywczo-rolny, typowy znak siermiężnej Polski powiatowej.
Mój tato zapisał się w tym obrazku na ścianach mojej pamięci. Z dzieciństwa nie pamiętam go wiele więcej, był pochłonięty życiem innych, zbieraniem śladów przeszłości, misją harcerza i wychowawcy. Żyliśmy obok siebie, czasami -pod nieobecność wkradałam się do jego szafki skarbów, żeby oglądać to, co zbierał. Zawsze poznawał, choć starałam się zacierać ślady i -głowę daję- szafka zostawała w idealnym stanie. Wzywał mnie do siebie, otwierał ją i złowieszczo pytał: „Kto tu grzebał?”. Chyba nigdy się nie przyznawaliśmy, spoglądałam z nadzieją na moich braci, że może oni też czytali pocztówki przysyłane ze świata, albo sprawdzali stan monet z Rumunii i Ameryki. Ale każdy z nas bożył się, że nigdy w życiu, nie, skądże znowu, wiemy, że nie można. To nie my!
Monety były magnetyczne. W czasach zamkniętych granic to był wielki świat, który przychodził na ulicę Bema do niewielkiej miejscowości, w której mieszkaliśmy. Aluminiowe i mosiężne, z egzotycznymi dziurkami w środku, male i olbrzymie, dla mnie zawsze bez wartości, bo obce. Nic się za nie nie dało kupić w tym światoczasie, w którym żyłam. Ale pewnego dnia natknęłam się w szafce na papierowe jednodolarówki. Były trzy, trzy! Włożone, jakby mimochodem do segregatora. O, te pieniądze znałam doskonale, często przechodziłam obok Pewexu, sklepu luksusowego. Były tam rzeczy pożądane: kolorowe pasty do zębów, mydełko Fa, klocki Lego, telewizory Sanyo, magnetowidy Gold Star oraz dżinsy Wrangler, Rifle czy Montana. A przede wszystkim – guma Donald, z zabawnymi historyjkami, która zaspokajała wszystkie potrzeby-artystyczne, smakowe i kolekcjonerskie. I w tym Pewexsie walutą obowiązującą były właśnie dolary, włożone, jakby mimochodem, do szafki mego ojca. Jakby czekały na mnie! Poczułam się jak prawdziwy zdobywca. Skoro tato ma AŻ trzy dolarówki, braku jednej z nich nie zauważy, pomyślałam roztropnie, bo miałam wtedy może osiem lub dziewięć lat.
Nie pamiętam, jak dotarłam do sklepu i czy sprzedawczyni spytała, skąd mam pieniądze. Najważniejsze było, że udało się, zdobylam – zapakowane w celofan czternaście gum do żucia, każda o innym smaku i zapachu, gumy były moje. Zapłaciłam za nie trzydzieści pięć centów, odebrałam resztę, z którą nie wiedziałam co zrobić (chyba wyrzuciłam w krzaki). Na drugie opakowanie już nie starczyło, nic poza tym mnie w tym sklepie nie interesowało tak jak donaldy.
Po raz pierwszy umarłam ze strachu kilka dni później.
Tato wrócił z pracy biały jak ściana, nie jedząc obiadu, wszedł do pokoju z magiczną szafką, otworzył ją, potem wyjął segregator z wykradzioną dolarówką. Schowałam się do łazienki, ale na krótko, bo sąd odbył się w trybie pilnym. Kto zabrał? Mój młodszy brat pełzał właśnie po podłodze, podgryzając klocki, jak to roczne dziecko. Nie, to głupi pomysł zrzucić na niego winę, pomyślałam. Nawet opcja ze zjedzeniem dolara nie wchodzi w grę, za wysoka szafka i za twarda waluta 🙂
Mój starszy brat przybrał postawę oskarżyciela posiłkowego, bo przecież mama nie wchodziła w grę. Właśnie stawiała na stole parujące ziemniaki z mielonymi, jak zawsze, gdy tata wracał z pracy.
Okazało się, że mój tato, sympatyczny i lubiany przez wszystkich człowiek, znany z niegroźnego numizmatycznego hobby miał i w Pewexie zaprzyjaźnione ekspedientki, uczulone na egzotyczne okazy monet. I kiedy pojawiłam się w sklepie z bardzo rzadką dolarówką, natychmiast się z nim skontaktowały, że jest one dolar, z tym znaczkiem, o którym mówił. Właśnie jakaś dziewczynka z kucykami kupiła gumy donald, płacąc tym banknotem.
Czy ja zdążyłam zjeść te gumy do żucia? Jak tato wymienił jednego dolara na drugiego i dlaczego udało mi się wybrać najcenniejszy obiekt z kolekcji- nie wiem. Czy było lanie? Nie pamiętam, więc pewnie skończyło się na karze dotkliwszej, bo duchowej. Ale pewnie i ona nie była zbyt okrutna, skoro teraz jej nie pamiętam. Wyparłam wszystko wraz ze wstydem kradzieży i smakiem balonówek.
Po latach mój tato przeniósł się do innego mieszkania. Ma tam setki szafek z kolekcjami filatelistycznymi, numizmatycznymi, więc co dnia zagląda do każdej z nich, i nic mu tam nie ginie. Pewnie nawet nie jest mu potrzebna lupa, by przybliżać awersy i rewersy do słabego wzroku. Ja, tu, zostałam ze słodkimi kolekcjami bezwartościowych monet z różnych zakątków świata. Kiedy jechałam do Ziemi Świętej, postanowiłam wziąć ze sobą garść ćwierćdolarówek, też zwożonych przez jego przyjaciół ze Stanów Zjednoczonych. Pewnego dnia sięgnęłam do woreczka z pieniędzmi taty i poczułam, jak w dłoń łaskocze mnie jego ręka. Wśród tych brzęczących monet znalazłam tatę, który pieczołowicie obchodził się z nimi przez tyle lat. Rozlało się we mnie ciepło, jakbym odzyskała coś dawno utraconego, a tak kochanego i bliskiego. Ja, monety, kościół, w którym chciałam zostawić ofiarę, i mój tato, który nigdy nie odszedł. Przytrzymał mój palec, tak jak wtedy, gdy szliśmy do szkoły, jakby chciał powiedzieć „Pospiesz się. Czekamy na Ciebie”
A ja tatę Pani Doroty pamiętam. Kiedy byłem dzieckiem, bywał u nas w szkole w Grądach Woniecko. W końcu z Rutek było niedaleko.
A jak kiedyś, w latach 90-tych, usłyszałem na antenie Radia Białystok, że „…mówi Dorota Ż.” (nazwiska nie piszę, gdyż ochrona danych osobowych), od razu pomyślałem o tacie Pani Doroty. Pozdrawiam Pani Doroto i życzę sukcesów.
Jak mi miło, że się Pan odezwał! Lubiłam, jadąc do Łomży, przejeżdżać przez Rutki, gdzie mieszkaliśmy. Tyle wspomnień z dzieciństwa 🙂 Tatę pamięta sporo osób, był życzliwym, pogodnym, zabawnym, szczerym człowiekiem. Proszę się do mnie odezwać- tudorotasokolowska@gmail.com
„Mój młodszy brat pełzał właśnie po podłodze, podgryzając klocki, jak to roczne dziecko. Nie, to głupi pomysł zrzucić na niego winę, pomyślałam. Nawet opcja ze zjedzeniem dolara nie wchodzi w grę…”- umarłam ze śmiechu 🙂 Dorotko, widzę Cię jako autorkę książek dla dzieci 🙂 Idealnie odtworzyłaś dziecięcy sposób rozumowania 🙂
A potem doszłam do ostatniego akapitu Twojego tekstu i jak zwykle mam mokre oczy… 🙂
haha, dla dzieci? musiałabym pisać z autopsji o tym, jak grzebałam w śmietnikach jako dziecko, wyciągając skarby i bawiąc się nimi z cała gromadą rówieśników! Uściski, Paula 🙂