To na pewno był wspaniały pomysł, oczywiście, jeśli chodzi o dzieci. Wspinały się na skarpy, krzyczały, biegając wśród wiosennych kęp traw. W dole wiła się Narew, w górze śpiewały pierwsze wiosenne ptaki. Kto wpadł na pomysł, żeby zaprosić tu gości? – denerwowały się ciotki, człapiąc, sapiąc i pokonując schodki wiodące na wzgórze.

Jak to kto? My sarkastycznie uśmiechnęłam się pod nosem. Rzeczywiście, przeliczyliśmy tylko swoje siły na zamiary. Zapomniałam, że okrągły jubileusz ślubu rodziców obchodzić będą zacne, starszawe panie, z gracją kroczące do samochodów. A tu samochody musiały stanąć tuż przed skansenem, ciocie wystrojone jak na ( a jakże!) wesele- ruszyły przed siebie polnymi, wydeptanymi dróżkami wśród niewiele młodszych od nich drewnianych chat. Nie chciałam słyszeć co rzucają do siebie, potykając się o leżące na ścieżkach szyszki.

Moi rodzice świętowali czterdziestolecie ślubu. Z braćmi długo zastanawialiśmy się nad niespodzianką dla obojga. Odpadały wakacje pod palmą- tata ciągle był potrzebny a to w pracy pedagogicznej, a to w służbie harcerskiej. Zrezygnowaliśmy z eleganckiego obiadu tylko w gronie najbliższych- ostatecznie rodzina, liczna i rozległa, uwielbiała bywać u siebie na imieninach, urodzinach, ślubach. Odrzuciliśmy pomysł praktycznego prezentu- ostatecznie kto by się ucieszył z kolejnej pralki? Kiedy Rafał zaproponował wyjazd do warszawskiego ZOO -spojrzeliśmy po sobie z rezygnacją. Ale wtedy Wojtek, a może ja nieśmiało rzuciliśmy: a może by tak do Skansenu w Nowogrodzie? Ostatecznie wiele razy, zatrzymując się obok czołgu, by wnukom zrobić tysięczne pamiątkowe zdjęcie druh Ludwik patrzył w dal, gdzie płynęła Narew i wspominał zloty harcerskie, wagabundzkie podchody i zbiórki, ogniska, z puszczaną iskierką przyjaźni. Nie żartował przy tym, jak miał to w zwyczaju, nie uśmiechał się, z czego słynął wśród znajomych. Tylko patrzył i wzdychał. Normalnie tęsknił do dawnych czasów.

Stanęło na tym, że Nowogród 27 kwietnia 2003 roku to będzie TO miejsce. Zaprosiliśmy wujków z Ostrołęki i Zambrowa, państwa Wardaszków- przyjaciół z młodości z Wygody, nobliwe babko-ciotki i całą chmarę dzieciaków. Nasza gałąź rodzinna ugina się od owoców- ostatecznie siedmioro Kryszpiniaków i trójka Malinowskich rozmnożyła się hojnie, obficie. Dostrzegłam to, gdy w dniu uroczystości co rusz ustawiały się samochody z wesołą zawartością rodzinny. Gdzie oni się wszyscy zmieszczą? -panikowałam, bo wynajęliśmy tylko jedną chatę z ogromnym stołem i swojską zagrychą, bigosem, dźwięczącymi flaszeczkami i kapelą. Tak, kurpsiowska kapela być musiała, zagrać na harmonii, zaśpiewać, żeby wszyscy słyszeli, że Tereska i Lucio bawzią się do bziałego rańca!

Ńéj båcëńe na ńégo! – zawołał któryś z wujków, bo mały Mateusz niebezpiecznie zbliżył się do krawędzi skarpy. Porzuciłam przerażenie, że nieugoszczone ciotki wypiszą mnie z rodziny- same zawsze robiły imprezy tak, by wykarmić pluton wojska – i ….ledwo zdążyłam złapać synka. Ciort z tym! – syknęłam pod nosem, trudno. Będzie co będzie. Najwyżej wyjadą głodne i wydziedziczą z familii.

Karczma przywitała nas zapachem drewna, wędzonki, mazurków, bo ledwie tydzień wcześniej była Wielkanoc. Bigos od razu wjechał na stół, kapela grała co sił, wódeczka płynęła strumieniem. Ciocie zapomniały o niewygodach wchodzenia i schodzenia z rozlicznych skarp. Mama z tatą śmieli się z przygotowanej niespodzianki, dumni, że tyle lat razem, w zdrowiu, szczęściu, czasem niedostatkach finansowych- jak to nauczyciele. I że dzieci takie wykształcone, mądre, zaradne. I wnuki udane! A te ostatnie biegaly co sił, zachwycone przestrzenią do krzyczenia, do wygłupów i tym, że nikt nie patrzy na wywrotki,umorusane ręce, wypaćkane spodenki.

Jak to możliwe, że udało nam się wynająć ten cudowny kawałek najstarszego w Polsce skansenu tylko dla siebie? Że mogliśmy w nim spędzić wspaniały czas z trzydziestką osób, ciasno poutykanych na drewnianych ławach? Że bigos podawano i podawano, a wódeczki nie zabrakło? Pamiętam jak ścisnęło mnie w gardle, gdy tata poprosił mamę do tańca i ruszyli w tan jak wtedy, czterdzieści lat temu, kiedy ślubowali sobie miłość aż do grobowej deski. No, tego nie pamiętałam, ale od czego ma się wyobraźnię?

Ze wzruszenia wyrwał mnie wujek Stefan, który, już lekko wypity, zawołał: Kasia, to chyba Mateusek bzdnón. A jakże. Mój trzylatek nie tylko puścił bąka, ale wytrzeszczywszy oczy- napinał się do grubszej sprawy. Wypadliśmy za chatę, bo jak w każdej przyzwoitej chałupie kurpsiowskiej (i każdej innej) szło się do wychodka. Na posiedzenie.

A wiosna była wkoło: Narew sunęła leniwie, kołysząc zmierzwionymi falami. Skowronki zalotnie wołały się na schadzki. W górze gęgały gęsi, w dole odradzała się trawa. Chałupa tętniła radością gości, zebranych w odświętnym czasie by cieszyć się sobą.

Zdążyliśmy 🙂 I jeszcze długo zabawom nie było końca. Ale wreszcie ciotki, nasyciwszy się kurpiowskimi przysmakami aż nadto (Cóś w tëm chlebźe chróśćϊ, chyba chtóś pśåsku nasypåł) zaczęły zagarniać pokraśniałych od bimberku (nie psij wziencyj, stary!) mężów a i w państwa młodych wstąpił duch opiekuńczych dziadków (do domu trzeba, dzieci pomęczone). Impreza gasła. Jeszcze tylko rozchodniaczek, pozbieranie prezentów i bukietów kwiatów, rzut oka na ostatnie talerze, czy nie zmarnuje się za dużo jedzenia – i wesoła brygada ponownie ruszyła przez pagórki, piaski i piski ciotek do samochodów.

Czas czterdziestej rocznicy ślubu przygasał powoli, zasypały go kolejne zdarzenia, święta i czas zwyczajny. Jeszcze przez siedem kolejnych lat rodzice byli razem, nigdy jednak tak uroczyście i hucznie nie świętowali. Wreszcie druh Ludwik odszedł na wieczną wartę, a druhenka Terenia sześć lat później dołączyła do niego.

Długo nie wracałam do Skansenu. Dopiero 140 rocznica urodzin Adama Chętnika skłoniła mnie do służbowego wyjazdu z mikrofonem. Umówiłam się z wnukiem założyciela Skansenu na Zamkowej, pan Jacek przeprowadził mnie wśród pięknych chat, ścieżką w dół. Opowiadał jak biegał tu jako dziecko, gdy przyjeżdżał do dziadka na wakacje. Jak razem z nim jeździł zbierać przedmioty kultury kurpiowskiej do muzeum, jak pływał łódeczką po Narwi, wreszcie jak zadziwił się jadąc z konduktem pogrzebowym Adama Chętnika przez kurpiowskie miejscowości. W każdej kurpiowskiej miescowości, przez którą przejeżdżał kondukt- mnóstwo mieszkańców żegnało najważniejszego z Kurpiów – pana Adama oddając mu hołd. Wnuk zrozumiał wtedy jak niezwykły był dziadek, autor stu książek, poseł, poeta, etnograf i muzealnik. Jego nierozpakowane walizki z dokumentami ciągle czekają na czułe i cierpliwe ręce tych, którzy zechcą je odczytać i opracować.

Pan Jacek mówił. magnetofon zapisywał, a ja spoglądałam dookoła. To tu biegała Natusia? Tędy szła ciocia Bronia? Gdzie przewrócił się Mati? Czy karczma tańczących rodziców jest jeszcze otwarta? Pytania, pytania…Ale przeszłość jak wtedy odpowiadała tylko śpiewem ptaków. Znowu była wiosna, tylko dwadzieścia dwa lata później.

A wie pan, panie Jacku, że ja tez kiedyś, jak pan z dziadkiem spędziłam tu wspaniały czas z rodzicami?-zapytałam. Uśmiechnęliśmy się do siebie, jakbyśmy na chwilę wskoczyli w skórę tamtych dzieci którymi byliśmy.

W domu czekał na mnie list, zdziwiłam się. Tak dawno nikt nie wysyłał mi klasycznych kopert ze znaczkiem i starannie wypisanym adresem. Otworzyłam zaciekawiona. W środku było zaproszenie na święto harcerskiej muzyki. Gdy spojrzałam na nagłówek-podskoczyłam z emocji. To Komenda Hufca Nadnarwiańskiego ZHP w Łomży oczekiwała mnie w Domu Harcerza. A patronem jej …Adam Chętnik!

Daję słowo, to mój tato, harcerz i kawalarz, wspólnie z panem Adamem zabawili się w plątanie nici po dwóch stronach światów. Żart udany, właśnie opisałam go w gazecie 🙂

Dorota Sokołowska

Nowogród/ Białystok 30 maja 2025