Ten świt -to zupełnie przypadkiem. Zamierzałam spać dłużej i wreszcie bez budzika, ale ból głowy, a może pełny księżyc na niebie obudził mnie po czwartej. Dom przywitał mnie uśpionym pulsem, ekspres dłużej niż zwykle nie chciał się włączyć, koty nawet nie podniosły głowy z miękkiej poduszki mojej kołdry, ciemność była jak wata cukrowa- nakręcona na patyk nocy. Patrzyłam jak okrągła gęba księżyca chowa się w chmurach i powoli wychodzi do mieszkania światło.

Jesień w tym roku jest dziwna: ma smak lata, rozgardiaszu w głowie, kolorów jeszcze skąpanych w gorącym powietrzu. Przyszła jak zawsze, strząsając kasztany i liście z drzew, popychając wiewiórki do noszenia żołędzi w pyszczku i brudząc mi dłonie dojrzałymi, mokrymi winogronami. Ostatni tydzień zamykał moje lato- wakacyjnie zapinał guzik spotkań autorskich i planów nagraniowych. Jestem gotowa, myślałam, czekając na czwartkowe spotkanie z Katarzyną Barlińską. Gotowa na zmierzch, spokojniejszy rytm powrotu do domu po piętnastej, ciemniejące szybko mieszkanie, gotowa na blask świeczki w oknie, długich godzin patrzenia w mrok okna. Jestem gotowa- choć dziś znowu na termometrze 27 stopni. Jest ostatni dzień września.

A teraz patrzę jak wybucha dzień, jest tuz przed wschodem, na niebie pasy pomarańczu zmieszanego z błękitem, jak u Tarasewicza, poziomo leżą na niebie. Czy takie same są w Jaryłówce, na lekkim wzgórzu Janowego domu? Zaglądają w okna jesiennej pustki, smyrają zielony piec, posapujący od starości? Czy wschód budzi ostatnich mieszkańców domu: pająki, myszy, zgubione żuki, muchy i historie uśpione w książkach? Który z literackich bohaterów wstaje teraz, żeby zaparzyć sobie kawę w emaliowanym czajniku, pachnącym jeszcze octem? „Świeżo odkamieniony”-powiedział Jan stawiając mi na stole kawę. Może to Don Kichote, którego lubimy oboje, patrzy w oczy nowego dnia?

A wschód na tyłach Skłodowskiej, widziany z okien gabinetu Haliny, jaki jest? Na który z obrazów jej męża, Henryka świeci najpierw? Które z drzew w Majówce wybarwia z mroku? Paradoks życia, bo Majówki już nie ma. A drzewo na białej kartce, malowane ręką Wilka jest, mimo, że i on już po drugiej stronie światła.

Dzień budzi się dla nas pojedynczo. Ten najważniejszy moment jest wcześnie, potem światło rozlewa się po niebie równo, bezbarwnie. A teraz miga do mnie zza horyzontu budzące się życie. Jest sobotni poranek, więc kwadraty mieszkań łypią ciemnością. Blok naprzeciwko śpi. Parzę drugą kawę, tym razem cappucino, obiecałam sobie powolniejszy i bardziej uważny rytm w końcówce września. I wreszcie zmianę.

Dziś domykam półroczną pracę nad pamiętnikiem Dziadka.

Za kilka minut po cudzie narodzin dnia nic nie zostanie. Ale na szczęście udało mi się zatrzymać ten moment w pamięci i na zdjęciu. Dziękuję, Przypadku, ze obudziłeś mnie tak wcześnie.