Czy to dzieje się naprawdę? Czy tylko śnię swoje marzenia? Realny kontur cienia na ścieżce prowadzącej na wzgórze w Kołodnie mówił, że tak, istnieję. Szliśmy tam wszyscy, M. z przodu, wesoło rzucał szyszkami, huśtał się na zwalonym konarze, podskakiwał i miauczał jak kotek. N- ostrożniej, blisko mnie, asekurująca, cierpliwa. Ostatnia wspólna niedziela dopinała wakacje i lato. Za moment ich nie będzie, jesień zmiesza kolory, wrócę do siebie realnej lub nieistniejącej. Tymczasem teraz wracaliśmy do domu, dzieci wycofywały auto, czekałam, z długim cieniem rzuconym miękko na leśną ścieżkę, po której sunął samochód. Przejechał po mnie, tej drugiej, pod maską schowała się najpierw głowa, wydłużony tułów, ręce z telefonem i nogi.

Nie było mnie i byłam. Idealna podwójność.

Jak zawsze chciałam zadzwonić do mamy i powiedzieć, ze jestem pełna ich obecności, nasycona miłością i jednocześnie gotowa na start w samotność, która jest dobra, mamo, dlaczego nie chciałaś jej polubić?

Nawłoć za oknem kładła się kolorem w moich oczach, mijaliśmy ja nieśpiesznie, jadąc do domu. Przed nami był ostatni dzień razem. Nie mogłam zgasić ambiwalencji: tęsknota mieszała się z radością, przeszłość napinała cięciwę przyszłości. Marzenia wiązały kucyki dziewczynki, która miała znowu ruszyć w świat, przytulały chłopca z tatuażami mądrze planującego swoją dorosłość.

Jestem czy mnie nie ma?

Czy to tylko sen ta podróż, to życie, te dzieci, ta ja?

Jechaliśmy wprost w ramiona słońca, które wyostrzało kontury przed codziennym spadnięciem w dół. Był słodki czas razem.

A w domu czekały na nas koty i ostatnia róża, która zakwitła po raz drugi, specjalnie na tę chwilę.