Dom babci Reginki stał tuż przy wylotówce na stolicę. Chata wydawała się mroczna i ciemna, rozłożysta na boki. Stała bokiem do ulicy i pobliskiego cmentarza, pamiętam małą sień i kuchnię na której zawsze grzało się coś do jedzenia. Za domem był ogród, w którym najlepsze były czereśnie, zrywane pośpiesznie z gałęzi, gdy szliśmy nad strugę poskakać na chyboczącym się drewnianym mostku. Ten zambrowski obraz nieistniejącego domu wrócił, gdy weszliśmy do studia z panem Adamem i zaczęliśmy od przypominania sobie szczegółów. On-urodzony w Ostrowi Mazowieckiej, ja w Zambrowie. To samo ciążenie do centrum, bliskie mazowieckie korzenie, podobne domy dziadków, przestrzeń wypełniana usłyszanymi opowieściami.

Tylko że ja jestem starszym panem– śmieje się pan Adam, a jak mawia mój syn- trzeba się stosownie do wieku zachowywać. Jestem żartownisiem, więc powiem, ze już siedzi obok pani stypendysta ZUS-u, ale pracy ciągle ma tyle samo. Pracuję na uniwersytecie, a za dwa dni mam obronę kolejnej doktorantki. Dużo piszę i cieszę się, że wreszcie odpadły mi obowiązki organizacyjne. Teraz wracam do dawnych tematów, a podróżując zawsze zbierałem źródła i szkoda, żeby to się zmarnowało.

Wyobrażam sobie jego dom, podłużne fiszki, na których zapisał ślady miejsc, postaci, wydarzeń. Takie fiszki to był kiedyś skarb, ale on ma tak zrobioną tylko rewolucję 1905 roku. Potem notował w skoroszytach, na bibułach, w notesach czy na pogniecionych karteluszkach. Kiedy nastała era komputerowa notki zastąpiły bezduszne pliki, kryjące wiele tajemnic, ale bez śladów długopisu trzymanego w dłoni, kleksów i niedopowiedzeń. A teraz przymierza się do spisania wspomnień, ale tez inaczej, za pomocą spisującego mowę programu. Tak będzie szybciej no i trzeba być nowoczesnym, uśmiecha się szeroko pan Adam, profesor, znawca historii, najpopularniejszy łomżyniak i białostoczanin w jednym.

Fantastyczna historia. To urealnia wymóg, jaki stawia mi rodzina, żeby zapisać wszystko, co zapamiętałem. Proszę zauważyć, więcej wiemy o dziejach z czasów Jana Klemensa Branickiego niż jak się żyło naszych rodzicom tuz po wojnie.

A trzeba też opowiedzieć o domach, bo było ich kilka, wszystkie ważne. Obok pierwszego ciągle mieszka brat Adama, więc może tam zajechać. Przypomnieć sobie głos ojca, ciche szepty zdrowasiek, strzelanie ognia w piecu, który dawał ciepło i jedzenie. Sad za oknem, dziadka, który uczył ogrodnictwa.

Ostrów nie zrobiła wielkiej kariery wśród miast, ale dla Adama jest metropolią dziecięcą, do której wraca ciągle. Na chwilę po studiach, a potem, żeby z bazy wyruszać dalej w świat. Ostrów Mazowiecka to dom pierwszy. Teraz też ważny, bo Adam ciągle czegoś w nim szuka, pisze, meandruje w historii. No i w Ostrowi mieszkał dziadek, który służył w carskiej armii, był żołnierzem z poboru w gwardii carewicza w Sankt Petersburgu. Dobierano ich tam starannie, nawet wzrost i kolor włosów musiał się zgadzać. Dziadek spędził tam kilka lat, i pierwsze opowieści historyczne, jakie usłyszał pan Adam były frapującymi gawędami historycznymi z czasów dziadkowej młodości. Skutecznie rozbudzały dziecięcą ciekawość. To była pierwsza przygoda i najważniejsza lekcja, jak ważne są relacje, wspomnienia w magmie wielu zdarzeń.

Jeździłem potem szukać śladów dziadka, by choć symbolicznie dotknąć jego czasu spędzonego w Sankt Petersburgu. Teraz też mieliśmy fundusze na wyjazd, by skończyć badania, ale wojna Rosji z Ukrainą wszystko zmieniła. Szkoda, bo archiwum w Petersburgu jest nie do przejrzenia.

Centralne Państwowe Archiwum Petersburga jest jak ogromne miasto z dokumentami, można nie wychodzić z niego latami, mieszkać wśród dokumentów, odczytywać nowe księgi, rozpoznawać ślady. Przechadzać się wśród papierów, mieszkać jak w starym domu, gdzie czas odkładał kolejne historie. Ma też mnóstwo informacji o Białymstoku. Zadanie będą mieć przyszli dokumentaliści, którzy w przyszłości zajmą się jego losami. Wszystkie ślady prowadzą właśnie tam. Na przykład obwód białostocki 1807-1843, którym się zająłem, nie trafił na karty podręczników polskich. Po pierwsze materiały są w Grodnie, i tam jest już szlaban. A w Petersburgu jest jeszcze gorzej. Na szczęście ludzie, którzy tam pracują pomagają, czując solidarność zawodową. O rosyjskich archiwistach i bibliotekarzach można powiedzieć, że pomagają, używając sarkastycznej kąśliwości. Miałem taką przygodę w Bibliotece Narodowej, poprosiłem o kilka pozycji, zdziwiony, ze je znalazłem, składam rewersy, a pani mówi „No, proszę pana. Będzie pan musiał wrócić po nie do Polski”. Bo wprawdzie w katalogu utrzymali te fiszki, ale na mocy traktatu rydzkiego i późniejszych poprawek powojenne książki wróciły do Polski, choć w katalogu nadal widnieją.

Kiedy Adam Dobroński opowiada o Petersburgu, widzę, że domy to nie tylko miejsca realne, w których jemy i śpimy. To też idea, myśl, misja. To archiwum, do którego jechał po raz pierwszy, jeszcze w Leningradzie- to na pewno jakiś rodzaj domu, do którego tęskni. Zresztą, pierwszy raz. jeszcze z pociągiem przyjaźni. To była grupa młodzieżowa, ale tylko ja biegałem do najważniejszej biblioteki i zbierałem materiał do pracy habilitacyjnej.

Dziadek był zatem ważnym początkiem tego zamiłowania. Miał ciekawą historię, bo był szewcem w dwudziestoleciu międzywojennym, a na koniec został ogrodnikiem i próbował i tą pasją mnie zarazić- wtrąca pan Adam. A babcia także przyczyniła się fikuśnie do rozwoju chłopca, bo namiętnie czytała popołudniówkę, a przy okazji gazetami przykrywała drewnianą podłogę, żeby się nie zniszczyła. Adaś chodził więc na czworakach i sylabizował tytuły Ekspresu Wieczornego, najbardziej bulwersującej wtedy gazety. W Warszawie ustawiały się po niego kolejki, bo podobno był najlepiej poinformowaną gazetą, nie stroniącą od tematów, które najbardziej lubią ludzie: zbrodni, czyichś pieniędzy, głośnych romansów. Adaś uczył się na niej czytać i jak widać- skutecznie selekcjonować wydarzenia.

Profesor Adam, który siedzi ze mną w radiowym studiu często się śmieje, a jest to rodzaj zabawy ze wspomnieniami, które przywołuje. Szczerość tych wyznań sprzed lat, wyobrażenie sobie małego chłopca w ogrodzie na przykład sadzącego drzewka z dziadkiem i pełzającego wśród doniesień prasowych burzy wizerunek naukowca z tytułami, osiągnięciami, zaszczytami. Ale to jest cały profesor- życzliwy, uśmiechnięty i szczery. Ten mały, z podłogi mieszka nie tylko w domku w Ostrowi Mazowieckiej, ale zaczyna kochać mieszkanie w historii, życie w świecie przywoływanym.

Ja mieszkam też w książkach. W domu jest ich mnóstwo, właściwie to one porządkują mój świat. Kiedy w domu była jeszcze córka, protestowała, gdy zacząłem je umieszczać w szafkach kuchennych. Teraz leżą w różnych pokojach, stoją na półkach, czekają złożone na podłodze. Rozpanoszyły się w domu, ale zawsze pozwalają mi trafiać do odpowiedniego stosika. Czasami muszę je uprzątnąć, niestety. Wtedy trochę zaczynam się gubić.

W jego książkach mieszka nie tylko mądrość,ale tez bliscy ludzie. Ot, taki Zygmunt Gloger- jakiż to wzór do naśladowania! Masywna postura, lekko nalana twarz z głęboko osadzonymi oczami, zadziornym nosem i wysokim czołem- tyle można powiedzieć o powierzchowności, ale przecież uprawiał historię nie gabinetową, szukał źródeł w zaściankach, wioskach, wśród ludzi. Słuchał swojej babci o weselach i nie tylko i miał zaletę zamierającą, umiał rozmawiać.

Właściwie gaworzyć, poprawia mnie pan Adam, podobnie jak profesor Ryszard Kaczorowski. Kiedyś nie rozmawiało się, a przemawiało. Dziś są krótkie komunikaty. Trudno znaleźć sens tego, co obaj ważni dla mnie panowie robili z wielką wprawą. Gaworzyli o czymś bliskim życia, poważnych sprawach, a wtedy wychodzą imponderabilia, anegdoty, lekkie wspomnienia. Tak, jak my teraz, siedzimy obok siebie, patrząc sobie w oczy i uważnie słuchając.

Przez długie lata miałem kontakt z weteranami walk, którzy snuli swoje kombatanckie historie. Musiałem nie dać się zdominować, a jednocześnie uważnie słuchać, żeby nie konfabulowali. I zapamiętywać, bo to historie przeżyte, nie do znalezienia w żadnym podręczniku. Dziś niechętnie słuchamy ludzi, a nawet ten szum rozmowy, jaka prowadzą ludzie nam przeszkadza. To błąd kardynalny.

Współczesny świat słucha po to, żeby szybko odpowiedzieć, nie zrozumieć. A przecież życie zawieszone jest w dźwięku, który płynie w powietrzu, w oddechu i półpauzach, śmiechu, który uruchamia drugiego człowieka, ciszy zapadającej po ważnych słowach. Jesteśmy oddechem, a to też przecież dźwięk- czasem sapanie, kaszel, pochrapywanie, rytmicznie unoszące się ramiona. Między panem Adamem a mną jednak ciszy niewiele, przerzucamy się pytaniami i odpowiedziami, jakbyśmy wyrastali obok siebie, blisko domu babci Reginki w Zambrowie lub czytającej sensacyjne tytuły Adamowej babci w Ostrowi. Czy każdy pana dom miał swego patrona?– wtrącam szybko, a profesor śmieje się, ze tak, nawet podczas mieszkania w akademikach na Kickiego w Warszawie czuł, że to jest dom. To była wspólnota, mieszkaliśmy w pięciu, spaliśmy na piętrowych łóżkach. Pożyczaliśmy sobie skarpetki, nie mówiąc o krawacie na egzamin. To uczyło tolerancji i spokoju. A patron? To za duże słowo, ale przez trzy lata mieszkałem z Mikołajem Wawreniukiem i to on jako pierwszy opowiadał mi o Białostoczyźnie. Był bajarzem przygranicznym, koloryzował te swoje osobliwe opowieści. Wpadł kiedyś do akademika i krzyczy od progu tym swoim wschodnim głosem „co za czasy! Taki tłok był w autobusie, ze się kierowca nie zmieścił.” Ciekawe, co u Mikołaja się teraz dzieje? Dawno go nie widziałem.

Ta anegdota to dobra reklama regionu białostockiego, która już wtedy pokazywała Adamowi jak ciekawe jest to miejsce. Mógł potwierdzić, gdy przeniósł się do Białegostoku w 1972. Tak, to miejsce wciąga, wsysa. Inspiruje.

Domów i przystani byłoby na pewno więcej. Podobnie jak przyjaciół, których spotykał po drodze. Przyjaźń z prezydentem Ryszardem Kaczorowskim i jego żoną zaczęła się w momencie, gdy u nich pomieszkiwał. Pisał wtedy książkę o prezydencie i zbierał materiał, zaproponowali mu, by zatrzymał się w ich mieszkaniu w dużej kamienicy z pięknym ogrodem. Nie mieli na ogród czasu, więc sam się nim zajmował, bo przecież odziedziczył też geny po drugim dziadku rolniku. Byłem u nich raz na jakiś czas, a to tydzień, a to miesiąc, czasami zostawałem jako gospodarz, bo często wyjeżdżali. Pisaliśmy do siebie listy, mam ich dużo. Są urokliwe, ale widać w nich też sznyt prawdziwego historyka, bo w jednym z pierwszych prezydent Kaczorowski donosił „dziękuję panu za list” – a w nawiasie umieścił dopisek „bez daty”. Więcej już takiego kardynalnego błędu nie popełniłem, bo dla dokumentalisty to szalenie ważna sprawa. Grzech ciężki,prawda?

Melchior Wańkowicz napisał, że nowe miejsce do pomieszkiwania to także nowa inspiracja. Jan Parandowski w swojej „Alchemii słowa” szczegółowo pokazywał dziwaczne talizmany wielkich naukowców i pisarzy. A ja mam tylko słabość do pisania w nowych miejscach. Świetnie mi się zapisuje!W Petersburgu mieszkałem w pokoiku z czasów carskich, tam to dopiero fruwał długopis z nadmiaru inspiracji. Ale czy pani zwróciła uwagę na to, ze miejsca pachną?

Zapachy. Moje nieodległe spotkanie z Portugalią, z której niedawno wróciłam to właśnie sensualne doznanie: Lizbona pachnie jak kobieta. Lekko i zwiewnie. A czym pachnie Łomża, miejsce w którym profesor Adam Czesław Dobroński zakochał się z wzajemnością? Dla mnie to zapach trawy na strzelnicy w czasach kiedy nie stał tam jeszcze żaden blok. Alei Legionów, która pachniała spalinami ósemki wiozącej mnie do liceum, deszczu, gdy stałam obok bramy przy Radzieckiej i całowałam się po raz pierwszy. A teraz też zapalanego na cmentarzu światełka dla rodziców.

Irkuck, w którym byłem kilka razy pachnie Syberią, biedą, mrozem, lękiem. A Łomża? Dla mnie to miasto pełne jest zapachów przeszłości. To ambitniejsze przedłużenie Ostrowi, Łomża wbrew granicom zawsze była stolicą Mazowsza Północno-Wschodniego. Cieszę się, bo Łomża wybiła się na stolicę staropolską. Zawsze miała dużo zakręconych, zakochanych w sobie ludzi, którzy chcieli zatrzymać tamten czas. Osobą, która mnie tutaj zaczarowała była Helenka Czernek. Przyjechałem kiedyś zakatarzony na seminarium, nieopatrznie jej o tym powiedziałem. Musiałem zatrzymać się u niej, nakarmiła mnie kanapkami i herbatą z malin i wsadziła do łózka, żebym się wygrzał. Normalnie -pod pierzynę! Sprzeciwić się nie można było pani Helence, o nie.

Łomża to prawdziwy dom dla profesora, widać to po tembrze głosu, gdy opowiada, po żywych, chętnie przywoływanych anegdotach. Po syntezie, gdy opisuje świetne postacie z tego miasta. Łomża nawet w złych czasach miała cudownych ludzi i zachowała dużą autonomię, bardzo broniła się przed dyktatem Białegostoku. Nie dlatego, ze nie lubiła białostoczan, ale czuła dysonans poznawczy przed ludźmi stamtąd. Przecież bardzo długo Białystok miał łatę miasta pro-wschodniego. Był mocno ideowym miejscem, a niektórzy podróżni z Białegostoku musieli zostawiać nawet auto na rogatkach, żeby odebrać je całe!

Łomża miała poczucie swojej misji regionalnej, katolickiej, staropolskiej. Była tez znacznie ładniejsza od Białegostoku, z wielka historią, z cudowną katedrą, anegdotami napoleońskich schodków czy tropami na pięknym i starym cmentarzu. Profesor diagnozuje: miasto potem wymieszało się podczas epizodu województwa, dużo ludzi chciało na siłę zrobić tu karierę i cechy staropolskie powoli zanikały.

A jednak wraca tu tak często, bo ciągle ma do kogo. Choćby do wspomnień, tak czule tu pielęgnowanych. Dawna Łomża to miasto z opowieści. Trzy panie siłaczki Donata Godlewska, sam wymyśliłem dla niej tytuł Księżna Łomży, wspomniana Helena Czernek czy wreszcie Jadwiga Chętnikowa. Za sprawą Chętników Łomża polubiła Kurpie. Kiedyś przecież to był symbol niższej kultury i biedy, ale proszę zobaczyć- jak Łomża pokochała kulturę twardych kurpiów, i jak ją pielęgnuje.

Nie wspominamy o jeszcze jednym ważnym miejscu w tym domu, który dla nas obojga jest czymś najważniejszym. To rzeczka wstążeczka, Narew, która wije się wokół, przepływa piękna, tajemnicza i niebezpieczna. Jej nurt porwał w dzieciństwie moja przyjaciółkę Basię, która uczyła się pływać, została w objęciach Narwi na zawsze.

Kocham Narew, dla mnie rzeka to spacery i podróże sentymentalne, choć przecież nie ma tu nie portów. Ale to jest córa Wisły, do dziś nie wiadomo, jakiej barwy ma wodę. Zmienia ją ustawicznie. A przy okazji, jeśli chodzi o województwo, to je spina. Od Puszczy Białowieskiej krąży, meandruje, zachowała swój niezmienny urok, pamiętam pięć odnóg pod Tykocinem. A przede wszystkim spada do niej Bug, wreszcie wiemy, że nie jest odwrotnie. Rzeka tajemnica- i nawet Gloger to doceniał.

Moglibyśmy długo rozmawiać o Łomży. Jest w tym mieście jakaś niebywała energia, czasem uśpiona. Miasto jest jak magnes, przyciąga tajemnicą wzgórza może nawet z czasów Brunona Św, kto wie?

Ale jesteśmy w Białymstoku, a to już nasz realny dom. Wszystkie wcześniejsze rezonują w nas, mam wrażenie, ze doskonale uzupełniamy nasze domy, ustawione blisko siebie, zawsze. Nawet dom profesora Adama w Białymstoku jest blisko mojej życiowej przystani przy Pogodnej.

Białystok to ostatni dom. Mało go interesowało, choć Ostrów leżała pośrodku. Zrobił doktorat, miał już rodzinę, trzeba było mieć własny dom. A w Białymstoku czekano na niego, człowieka z doktoratem, dla filii, późniejszego Uniwersytetu to było bezcenna zdobycz. I dostał mieszkanie – kolejki to było czekanie nawet 10 lat. Może pani zapyta jaki był pierwszy mebel?

Biurko?

A skąd, dwa pustaki i deska, żeby można było mieć kompaktowy stół z miejscem do siedzenia .To było na Piasta, osiedle uchodzące za szczyt dobrobytu i potęgi gierkowskiej. Koszarowe osiedle, mówiło się, że to dźwigi je projektują. Dokładnie pamiętam- Piastowska 17, tam się rodziły kolejne dzieci i wrastałem w Białystok. I tworzyła się moja druga dusza, stawałem się Podlasiakiem.

Czy to nie dziwne? Profesor obchodzi 50 lat od meldunku w stolicy Podlasia, ja 30 od momentu startu w radiową pracę. Nasze drogi łączą się i splatają, dusze idą za rękę pchane podobnymi wspomnieniami. Domy w nas szepczą oddechem mieszkających w nich ludzi, których już nie ma Miasto wkorzeniło nas dziećmi i stało się prezentem, który warto ciągle rozpakowywać.

To zabawne, ale wyjeżdżałem czerwoniakiem za Białystok i trafiałem na niezwykłe historie. Kiedyś wsiadłem w autobus, wiózł mnie na grzyby do Michalowa, i trochę się zdrzemnąłem. Gdy się obudziłem, pomyślałem, ze jestem za granicą…

Poznałam ten język i ja, wchodząc w rodzinę mojego męża, otworzyła się dla mnie szeroko ze światem szeptuch i koladek śpiewanych na święta |Bożego Narodzenia obchodzonych w styczniu, nieśpiesznego liczenia dni, pejzażem płaskich łąk.

Dla historyka to był raj, a ja poznawałem go za pomocą swoich studentów. Jeszcze ich nie było stać na wyjazd do Warszawy, a Białystok był do osiągnięcia. Przyjeżdżali z liceów małych miast i pełni pasji ruszali w teren. To było i będzie Eldorado, z ilością tajemniczych historii i nieodkrytych miejsc, trzeba je tylko pokochać.

Powoli kończymy rozmowę, stopujemy nagranie, profesor podpisuje ostatnią książkę o browarze dojlidzkim, znowu się uśmiecha, mówiąc że i w mojej radiowej audycji, reportażu o browarze, znalazł inspirację i wykorzystał w publikacji. Zaznaczyłem w książce, że to pani nagrała, proszę się nie martwić- żartuje, a ja widzę w nim kogoś bardzo bliskiego, z którym można iść do jego ukochanego Zwierzyńca, z pobliską historią złożoną w grobach i zieleni zaprojektowaną jeszcze przez Branickiego.

Zanim wyjdziemy, każde do swoich domów, myślę, że to niezwykłe spotkać na drodze kogoś, kto tak jak ja ma zwykłe płuca i jeszcze dwa inne. Płuco wschodnie i zachodnie.

Jesteśmy naprawdę bogaci– myślę, wychodząc na Świerkową, a ptak na najbliższej choince śpiewnie mówi mi „do zobaczenia”


Reportaż powstał w ramach stypendium „Mój Dom. Artyści Podlasia”
realizowanego dzięki wsparciu Marszałka Województwa Podlaskieg