Moje nowe mieszkanie jest pełne światła. Białe ściany, białe meble, okna, które filtrują dzień od rana do wieczora. Niewiele mebli, pusto, bez dywanów. Nawet piszę na parapecie, na biurko przyjdzie jeszcze czas. Budzę się wcześnie rano, patrzę jak różowa skóra światła wkrada się przez szparę niedomkniętej rolety. Leżę naprzeciwko, oddychając zmianą. Tak wielu rzeczy musiałam nauczyć się ostatnio: kupować zlewy, wybierać co wyrzucam, negocjować w sprawie rzeczy odległych – bo przecież umiałabym żyć bez listew podłogowych. A przede wszystkim zaakceptować zmianę, i to, ze to już koniec. Pożegnałam się z pokojami dzieci nad głową, pragnieniem rodziny dużej jak rozłożyste drzewo za oknem. Teraz słucham odgłosów w telefonie, wysyłanych komunikatów, że są, tęsknią, pomiędzy jednym a drugim zaliczeniem, kolejnymi zmianami na lotnisku. Cieszę się samotnością i ciszą.

I tylko mama nie wychodzi ze spacerów w mojej głowie. Codziennie czyści w niej czasowniki w trybie dokonanym. Wyrzuca „nie ma„, i za każdym razem się dziwię, kiedy chcę do niej zadzwonić. Że nie ma naprawdę.

Tymczasem kwitną ogrody i kwiaty zmieniają kolory. Pachnie owocowo, choć brzoskwinki nie udało się uratować, uschnięty kikut jeszcze stoi, przewiązany chustką babci Stasi. Drzewo umarło na moich rękach, kiedy zbierałam ostatnie owoce. Urodziło ich tak wiele, a ja nie wiedziałam, ze trzeba dać mu odetchnąć, podeprzeć gałęzie, wyrzucić częśc nadmiaru brzoskwiń. Osłabione, z nadłamanymi ramionami nie miało siły walczyć z nieludzkim mrozem dwa lata temu. W tym roku tylko jedna gałązka puściła kilka listków i zaraz potem umarła. Zastanawiam się, gdzie jest teraz drzewna dusza, energia i siła, którą dzieliło się ze mną przez kilka lat? Kilka słoiczków brzoskwinek z martwych teraz gałęzi leżakuje w mojej piwnicy na znak, ze to nie był sen, ta współobecnośc ludzko-roślinna w ogrodzie.

Mocno stąpam po świecie, więc po niej już nie płaczę. Zresztą płaczę mniej, wolę dziękować za każdy cud istnienia tego, co dookoła. Wołają mnie słowa, ale odganiam je, tłumacząc, ze czekam na biurko, jeszcze chwileczkę. Gdzieś w środku boję się jednak,że nie umiem powiązać ich razem, tych słów w zdania, wrażeń w konteksty, myśli w obrazy. Czekam na początek lata, żeby zacząc snuć swoją opowieśc o duchach dookoła mnie, tych złych, dobrych i nijakich. Opiszę je wszystkie i zostawię, niech siedzą w czyśćcu komputera, z nadzieją na uwolnienie. Jestem energią wypaloną w ogniu, trwałą i silną. Nic mi juz nie zrobią.

Słucham ludzi dookoła mnie, łapię dźwieki tego, co ważne. Dostaję nagrody, ruszam w drogę szarżując (upadek z roweru był niebezpieczny), uwalniam uśmiech do nieznajomych. Lubię patrzeć. Doceniam życie, marzę.

To półtora roku od podjęcia decyzji.

Szósty rok, jak obserwuję motyle i życie mrówek w moim ogrodzie.

Szósty rok, gdy tęsknię za ciepłym uściskiem dłoni mojej mamy.

Szósty rok-by cieszyć się darowanym zyciem.

Dwunasty – by myśleć, że byliśmy szczęśliwi.

Trzydziesty, po studiach.

Koty polubiły nowe mieszkanie, ale ciągle chcą byc jak najbliżej. Czekają aż zacznie się noc, śpimy w jednym łóżku, starając się sobie nawzajem nie przeszkadzać. Są jak niewidzialne cienie i czasami udaje mi się wchodzić w ten sam stan nieistnienia.

W oddali wiatr kołysze malutkie jabłuszka na drzewach i cztery nowe gruszki, pocieszenie po drzewku brzoskwiniowym. Wącham słodki zapach akacji pod blokiem, lato podskakuje na chodniku w czerwonej sukience. Dziewczynka rysuje klasy i odlicza do ośmiu.

Jak dobrze, że nic więcej nie musi jeszcze sumować.

Jeszcze ma czas.