Poczuła je, kiedy weszła do łazienki. Ktoś wyrzucił do kosza pachnące skórki, roztaczały woń słodkiego świata pełnego słońca, radości, spokoju. Katarzyna na chwilę zamknęła oczy, oparła się o chropawą ścianę. Nie mogła zostać tu długo, za chwilę musiała biec na nagranie i kolejne sprawy środowego południa czekały na swój finał. Starter świąt został jednak uruchomiony i wiedziała, że musi zmienić plany. Za oknami jej firmy jeszcze była jesień, żółte liście kołysały się na drzewach, melancholią poddając się jesieni. A tu nagle wkradły się święta.

     Nagrała, zmontowała i –zostawiwszy resztę na potem- ruszyła przed siebie. Droga do Łomży najpierw prosta jak strzała, zaczęła wić się w zakrętach jak mijana trzy razy Narew. Jechała do domu, zawołana przez czułe wspomnienie zapachu pomarańczy, tak obecne podczas świąt. „Cudowny zapach ”- uśmiechała się po drodze, mijając skręt na Łaś Toczyłowo, gdzie razem z wujkiem i rodzicami była na pierwszych wakacjach pod namiotem. Potem, na prawo Grądy Woniecko z pobliskimi Rutkami, gdzie spędziła dzieciństwo. Tam dopiero napatoczyłaby się na zapachy świąt, w jej dziecięcej głowie wymieszanego Bożego Narodzenia z Wielkanocą, o smaku babek, grzybowej kapustki wigilijnej, kompotu z suszu, który nie tylko na wigilię robiła Babcia Strzelecka, opiekująca się Katarzyną i jej bratem podczas pracy rodziców. Ją jednak ciągnęło do Łomży, do domu, który zniknął razem z rodzicami. Jechała pewnie, przemierzała tę drogę z Białegostoku od trzydziestu lat, znając każdy zjazd, skręt, drogowskaz. Wszystko niosło wspomnienia. Zawsze, kiedy jechali na święta Wielkiej Nocy zatrzymywała się, żeby narwać zawilców do koszyczka ze święconką. Przed Bożym Narodzeniem przystawali w okolicy Żelech, S. szedł kilka kroków w bok i wracał z pachnącymi gałązkami świerkowymi, bo święta bez tego zapachu – nie istniały. Katarzyna śmiała się, ze dziadkowie, Żelechowscy, będą mieć w mieszkaniu trochę swoich włości, choćby tylko w dwóch odłamanych z choinki gałęziach. A dzieci przestawały pytać „kiedy dojedziemy”, bo razem z zapachem wsiadał do auta Mag Gwiazdki i wiadomo było, że to już. Za chwilę.

        Zatrzymała się przy Wiktorzynie. Jak to możliwe, że pamięć zachowuje tak czytelne smaki jedzonych potraw, pierwszych pocałunków, niezwykłych prezentów? Kawałek szutrówki, na który zjechała zapachniał inaczej, bo przypomniała sobie gorące lato i podróż z dziećmi do mamy, był czerwiec, jechali na wakacje, a przy drodze pan sprzedawał truskawki. Słowo by dała, że nawet teraz rozgryzała je w ustach, truskawki były ciepłe, piaszczyste, każda słodka.  Smakowała jak początek lata, jak pełna jeszcze wtedy rodzina, jak rodzice –cali i zdrowi- czekający na nią w domu na Bema. Jak bracia, z którymi lubiła zasiadać do stołu. Wszystko zniknęło, a czerwone nakrapiane owoce przetrwała w jej ustach. Kubki smakowe będą znęcać się nad Katarzyną do końca życia.

Wjeżdżała do Łomży powoli, preferując pierwszy z mostów, stary, który ciągnął ją pod górę leniwie, chciał, by napatrzyła się na rzekę. Narew niosła wspomnienie smaku dżemu morwowego , zjadanego u Poety w Drozdowie, i wagarów nadrzecznych, najczęściej pachnących wiosną czyli mieszanką palonych gałęzi i rozmarzających zgnilizną nadbrzeży. Gdyby włączyła nawigację, usłyszałaby komunikat o rondzie z ostatnim zjazdem, ale jej GPS-em był nos, pamiętający czasy sprzed czterdziestu lat. Zapach lekko zmoczonych kożuchów, wymieszany z przyjemną wonią dużych świerków ubranych w girlandy świateł. Zawsze na pasterce byli w katedrze, świątynia wydawała się Katarzynie taka ogromna, ze strzelistym ołtarzem i wysokim chórem skąd płynęły kolędy, ogłaszające radość z narodzenia Pana Jezusa. Stawali z prawej strony, podobnie jak zrobiła to teraz, wchodząc do pustego, ciemnego kościoła. Zaciągnęła się głęboko. Powietrze było czyste. Tylko Matka Boża Pięknej Miłości skłoniła w jej stronę lekko głowę na znak, że pamięta. Katarzyna odwzajemniła uśmiech. Znowu tu jest. Wrócił moment, gdy przychodziła do niej jako dziecko i upuszczała pieniądze przeznaczone na tacę do odsłoniętych podziemi. Naprawdę niechcący! Tak jej się wtedy wydawało, choć monet pod kratką naprzeciwko ołtarza leżało sporo. Pewnie fascynował brzęk wpadających złotówek nie do odzyskania i lekka złość rodziców, ze taka niezdarna.

Do kościoła Kapucynów poszła już pieszo. Mijając panią Hanię, musnęła jej kapelusz i za dwie minuty wreszcie wskoczyła w świat z zapachów dzieciństwa. To była prawdziwa feeria, drewno i wieczność, tak kiedyś i teraz pachniał ten maleńki kościółek, z historią w katakumbach. Nie wie ile czasu spędziła w klasztorze, przeszłość zmieszała się ze środowym popołudniem, zamiast zupy na obiad ugotowała w głowie wszystkie obrazy z dawnych lat, kiedy zachodziła tu z najpierw z mamą, a potem –jako mama- z własnymi dziećmi. Składnik główny to był zawsze Bóg, obecny w metafizycznej przestrzeni, przemieszany ze świętymi zawieszonymi na drewnianych ołtarzach. Zupę przyprawiał zawsze ktos bliski, tata lub mama objaśniający ich istnienie i obecność w malutkim kościółku na wzgórzu w Łomży. Katarzyna pamiętała, że to tu gotował się pożywny i dobry rosół jej wiary, który zjadała najpierw mistycznie, potem realnie, gdy wracali do domu po mszy świętej. Teraz też czuła jak pachnie, i zrozumiała, ze to prawdziwy i realny głód. Wyszła, mijając puste jeszcze miejsce słynnej szopki świątecznej , ruchomej i stuletniej, z twarzami znanych postaci, na widok których dzieci piszczały z uciechy, a i dorośli uśmiechali się pod nosem widząc płaską postać biskupa Stefanka obok Fryderyka Chopina.

Gdyby mogła zadzwonić do mamy! Była taka głodna, a mama Terenia zawsze czekała z czymś pysznym na jej przyjazd. Pamiętała numer, jeden z dwóch, jakich nauczyła się na pamięć. Nawet numerów swoich dzieci nie znała. Ten został mimo sześcioletniej pustki. Wykręciła 50706…odezwał się sygnał, więc czym prędzej się rozłączyła. Zapomniała, że to ludzie znikają, a numery wracają po kilku latach do puli ponownego wykorzystania.

Łomża przyjmowała ją czule, opatulając jesiennym powietrzem, ciesząc się, że znowu tu jest. Przejechała przez osiedle nie dowierzając, że tak się rozbudowało, przecież jeszcze niedawno ich blok na Bema był ostatni, dalej pasły się tylko krowy. Mama żartowała z taty, że przywiózł ją ze wsi na wieś, mieszkanie w Rutkach Kossakach było przynajmniej w centrum. A tu? Za oknami latem kołysały się łany zbóż, ktoś wypasał bydło, inni przedzierali się przez pola, nieprzejezdne dla aut. Pierwsze święta Bożego Narodzenia miały firankę z napisem MAMA, bo wtedy robiło się praktyczne prezenty i Katarzyna pamięta, jak jej tato kupował podarunek na rynku, niedaleko centrum.

Zatrzymała się po drugiej stronie bloku, w pizzerii. Jakie to dziwne uczucie patrzeć na swój dom z oddali, zamieszkany przez kogoś innego. Na balkonie wisiały małe ubranka a w oknie zupełnie inna firanka. próbowała wyobrazić sobie zapach tego mieszkania, ale czuła zapach przygotowującej się pizzy, którą za chwilę miała łapczywie zjeść. Pomyślała, że siedzi w miejscu dawnego pasącego się stada, i że jest oddzielona czteropasmówką od bloku. Powoli zapadał zmierzch, kładł się lekko na pobliskiej strzelnicy. Przed sobą miała jeszcze powrót do Białegostoku, postanowiła jechać inaczej, nowocześniej. Przez Zambrów, w którym już też tylko można byłoby szukać wspomnień, bo ostatnia najbliższa ciocia zmarła kilka miesięcy wcześniej.

  Wcześniej postanowiła dotrzeć do celu swojej wyprawy, wiedząc, że tam znajdzie dopełnienie wszystkiego, czego szuka. Jak dawniej postawiła samochód pod blokiem i zbombardowały ją obrazy: mama machająca z okna, dzieci bawiące się w piaskownicy, koleżanki z dzieciństwa, sąsiedzi, którym kłaniała się grzecznie, wiosny i jesienie, zachody i początki wszystkiego, zwierzęta i choinki niesione przez tatę do domu, bracia wracający ze szkoły, przeżyte życie. Piękny nierealny czas. Szła wzdłuż Bema 5, potem Chopina, mijała sklepy z akumulatorami, dorabianiem kluczy, zostawiała z boku  apteki i bary sushi. Ludzie wracali do domów,  zmęczeni jesienną szarugą.

Kontur wyłonił się po chwili.

Była ciekawa, jak wygląda i czy będzie umiał jej przywołać czas sprzed tylu lat, kiedy czekała na święta, stojąc tam z mamą w kolejce.

Blaszak był w tym samym miejscu i pachniał tak samo, jak wtedy, gdy była mała: zmieszany ślad rozsypanej na ręku oranżadki w proszku, wyrobów czekolado-podobnych, metalu i półek zastawionych smakołykami, o których wtedy mogła tylko pomarzyć. Spacerowała, śmiejąc się do czekolad, mięsa, napojów, chleba. Mag Świąt przywiódł ją do blaszaka przy Alei Legionów, żeby mogła jeszcze raz zanurzyć się tym, co odeszło. 

To tu, co roku w listopadzie ustawiali się wszyscy w kolejce, wesoło komentując nadchodzące Boże Narodzenie.  Teraz pomarańcze leżały wśród awokado, borówek i mango. Mleko w tubach, które dostawała pod choinkę- w kilku rozmiarach i smakach nieopodal.

     W kieszeni zawibrował telefon, kiedy wyjęła, wyświetlił jej się numer osoby, która oddzwaniała. Serce stanęło jej na chwilę, kiedy odbierała. Dzwoniła MAMUSIA.

 „Ktoś do mnie dzwonił z tego numeru?”- zapytał męski głos.

To pomyłka, przepraszam”- odpowiedziała Katarzyna. W duchu zamieniła słowo płacząca na płacąca. Wyjęła dziesięć złotych i podała ekspedientce. W drodze pomyślała, że szczelina, przez którą stamtąd zaglądają do nas, pozwala zwabić zapachem przeszłości.  Przecież oni też tęsknią- westchnęła. Obie pomarańcze położyła później na grobie. Niech mają. Po jednej dla każdego.