A może mi się to wszystko śni? Jest schyłek lata, słońce kładzie się już nie płasko po prawej, sunie na wprost mnie w dół. Było moim sierpniowym towarzyszem, kiedy wędrowałam sopockim wybrzeżem, patrzyłam z okien pociągu wiozącego do ostatniej babcio-cioci do Szczecina, grzało nos, zaglądając do łóżka, w którym leżały moje dzieci. Każdego dnia oświecało parapet z futerkami kotów, świdrowało ciepłem balkon lub samochód, kładło promienie w przestrzeń zakreślaną moimi stopami, oczami, myślą, mową i uczynkiem.

Czy to było naprawdę? -myślę widząc zielone punkciki na fejsbuku przy imionach moich najbliższych, z którymi cieszyłam się późnym sierpniem. Szalona wyprawa z moją siostrą z bardzo daleka po historie rodzinne na zachód Polski.

A teraz wrzesień targa liście, które jeszcze trzymają się na jabłonkach. Zrywam maliny, przerabiając na soki, czasem położę się na trawie, szukając śladu ręki mojego syna, jeszcze niedawno ją mocno trzymałam. Nie zauważam, jak mijają dni. Już październik, a za chwilę połowa żółtego od liści miesiąca. Martwi mnie wczesny mróz. Tym razem nie chodzi o ostatnie kwitnące róże, myślę o lesie i ludziach, którzy w nim zostaną już na zawsze. A może mi się to wszystko śni? Może to jest właśnie rodzaj piekła lub czyśćca, w którym nic nie da się zrobić?

A za chwilę przyjdzie listopad, pusty i ponury. Patrzę na jesienne liście na drzewach, ulica Wiejska jeszcze niewidoczna, ale tylko przez chwilę. Za moment drzewa zasną, zrzuciwszy okrycie. Przyjdzie grudzień.

W tym odliczaniu celebruję przyszłość. Przede mną radykalna zmiana, muszę przebudować swój dom i zmienić wektor jesiennego nastroju. Lubię myśleć o tej zmianie i wierzyć, ze znowu uda mi się pisać.

Choć boję się, że może jednak -to tylko sen.