Po raz pierwszy zjadłam dziś kolację na balkonie, w świetle zachodzącego słońca. Dzień jest wyjątkowo pusty, po wczorajszym pochowaniu ostatniej cioci ze strony taty, Halinki. Szalona ciocia, była mi mamą chrzestną i nie tylko, po odejściu mojej; tak czule mówiła do mnie Kasieńko, serduszko moje.

Zawsze dzwoniła 25 listopada, kompletnie lekceważąc moje właściwe imieniny w lutym. Jesteś Kasia, mówiła zaciągając się papierosem- i już. Miała spojrzenie mojego taty, bujną czuprynę jak on, podobne przygarbienie pleców, złościła się, a nawet brzmiała tak samo. Była jego młodszą siostrą.

Każda wizyta w Zambrowie przenosiła mnie do krainy dzieciństwa. Tam czułam się dzieckiem i byłam nim naprawdę, w myślach brodząc po kostki w strudze i wyobrażając sobie stary, ciemny dom babci. Zawsze dostawałam słoiki z ogórkami, szczawiem, mirabelkami. I warzywa od wujka, domowe, pyszne. Za każdym razem musiałam zjeść obiad, bez marudzenia.

Moje wspomnienia podsuwały obrazy z ciocią na pierwszym miejscu, od dnia jej ślubu, poprzez wizyty z rodzicami, kiedy jechaliśmy maluchem w odwiedziny, po ten ostatni, kwietniowy wyjazd, kiedy zaczęła czuć się źle. Jechałam tam jak do domu, kiedy własny przeniósł się na łomżyński cmentarz. Ciocia zawsze odprowadzała mnie do samochodu, stawała na schodach i patrzyła jak wsiadam, wykręcam, otwieram okno. Zawsze żartowała, że nie wyjadę, bo podwórko za wąskie. Albo, ze przejadę koty, które lęgły się w domostwie chętnie, i łasiły się do nóg.

Ostatni raz zadzwoniłam trzy dni przed śmiercią. Nie dam rady mówić-powiedziała i po minucie rozłączyła się. Przyjechać? zawołałam, ale zaprzeczyła, że nikt nie może wejść do szpitala. Gasła w samotności. Obiecaliśmy sobie z rodziną, ze w sobotę staranujemy szpitalne drzwi, uprosimy, ubłagamy, żeby można było do niej wejść. Przecież ocieramy się o siebie w sklepie, siadamy w knajpie, chuchamy na siebie na siłowni, mijamy w drzwiach kościoła. Dlaczego nie w szpitalu?

Zapakowałam wziątki i odwagę, żeby ruszyć na spotkanie z lekarzami i obmyślałam strategię, jak można będzie pokonać zamknięte dla rodziny drzwi, gdyby nie ulegli ptasiemu mleczku. Andrzej zadzwonił godzinę przed wyjazdem. Mam złe wieści, Kasia, mama odeszła. Prawdopodobnie w nocy, ale nikt tego nie wie, wszyscy spali.

Wczoraj schowaliśmy ją do ziemi. To było takie dziwne sypać na trumnę ziemię z grobu, w którym leżą wszyscy pozostali: babcia z dziadkiem, dwaj bracia i wujek. Wymieszany piasek, jak pomieszane geny, które mam w swoich komórkach nerwowych, w pulsującej krwi.

Więc dziś dzień dziecka, a ja już coraz mniej nim jestem. Jeszcze tylko wujek Kazik, mój zastępczy, chrzestny tato, ale i on coraz słabszy no i pani Danusia z klatki schodowej, sąsiadka, dla której jestem jak córka. Obiecałam sobie zamienić smutek na piękno, więc dziś oglądałam czerwone słońce nad bratkami, jedząc kanapki z serem. Pociesza mnie myśl, że za sto lat przeminie wszystko co znam, ale zachód tak samo będzie wzruszał kogoś podobnego do mnie.

A ja? czy będę z nią? Z nimi? I czy będzie tam jakiś stół, przy którym usiądę, żeby wypić kawę plujkę w towarzystwie cioci? Mam nadzieję, ze nadrobi wszystkie samotne dni dziecka, które mam jeszcze przed sobą. Będę zliczać całusy, których nie zdążyła mi dać.