Dziwna pora- końcówka kwietnia, a znowu zawieszenie w pogodowym nieczasie. Zmarzłam wczoraj na działce, robiąc zdjęcie kwitnącej magnolii, pojechałam ją obejrzeć, bo to kolejna noc z temperaturą poniżej zera. Wszystko w pąkach, nie rozwija się, nie kwitnie. Czeka na słońce i podmuch ciepła. Chciałabym już zobaczyć wybuch wiosny na moich krzewach i w kwiatach, tulipany w grzecznym rządku, jak żołnierze czekają na znak: kwitnąć!

Ale jeszcze nie teraz. Mam świadomość głębszej zmiany, coś przetoczyło się przeze mnie i wyczyściło mnie w środku, czuję lekkość, zawieszenie w prostych sprawach: oddech, poczucie spokoju, sen. Pomiędzy wciska się czas na sporadyczny rower, częste czytanie książek, spotkania i rozmowy.

Niektóre rzeczy są niezmienne: tęsknota i miłość. Tęsknię do miłości, miłuję tęsknotę. Zgadzam się na przemijanie, czując zaszczycona, ze mogę jej towarzyszyć. Ostatnio czule myślę o moim teściu, wzorze gospodarskiej zaradności. Pochyla się coraz bardziej -a przecież tak niedawno był postawnym człowiekiem, który przyjmował mnie do rodziny. Teraz, z latami, coraz szczuplejszy, gasnący. Patrzę na niego z miłością, odprowadzam swoimi czułymi myślami, wysyłając w niebo pragnienie, żeby jeszcze chwilę pozwoliło być nam razem.

Pszczoły przecież nie znają innych rąk. Plastry miodu wyjmowane z uli, odwirowywane i pakowane w słoiki jechały z nami przez tyle lat do miasta. Teraz tato powoli zagląda do pszczół, obserwując świat przyjaciółek w oparach dymu, jak zawsze martwi się, czy będą miały dobrą wiosnę. Do zmartwień dorzuca pytanie -kto po nim zajmie się tym, kiedy przeminie? Ule stoją w ogrodzie, tuż przy orzechu włoskim, pomiędzy krzakami porzeczek, naprzeciwko ogrodu mamy. Wyobrażam sobie ich oboje, ona w grządkach selerów i marchwi, on z siatką w rękach, moi drudzy rodzice.

Ja też wysiałam marchew. Zimny kwiecień trzyma ją w ziemi długo, zbieram z powierzchni kamyki i patyki, bo przed zimą wysypałam własnoręcznie wyhodowany kompost, uśmiecham się do skorupek brzoskwiń, wrzucanych niedbale do resztek. Teraz znajduję je na całej działce: w tulipanach, w truskawkach, pomiędzy hortensjami. W róży też były, mojej pnącej piękności, która przemarzła od lodowatego lutowego powietrza, jak wiele innych krzewów obok. Narzekamy wszyscy, ścinając suche pędy, na srogą zimę, która ciągle trzyma. Ale róża odbija od ziemi, wola życia jest silna, pierwotna.

Życie w ogrodzie pulsuje. Mój dom w centrum miasta też zmienił wektory, po lutowo-marcowym remoncie oddycha inaczej, jakbym wymieniła mu zastawki przy sercu, uzdatniła przepływ krwi. Odczepione mieszkanie nade mną stało się filuterne, jasne, młode, zapraszające do nowego czasu, lekkie. Lubię tam chodzić, a i moje koty znalazły wreszcie do niego drogę, kiedy zostawiam uchylone na klatkę jedne i drugie drzwi. Lusia, czarna, zadomowiła się tam na dobre. Szara Tusia jest niepewna i strachliwa, czuła na każde drgnienie. Po trzech latach dopiero odkryła przyjemność leżenia na człowieku, kiedy się kładę wieczorem do łóżka przychodzi i łasi się, opierając przednie łapki. Wyczuwam, że jest to zaproszenie, więc delikatnie przenoszę ciężar ciała kotki na siebie, dociskam rękoma jak kołderką sensoryczną. Leżymy przez chwilę na sobie, uczymy się dotyku, oddając nawzajem ciepło. Myślę o tym, kto, jak i dlaczego skrzywdził kiedyś mojego kota, że jest aż tak nieufny, niepewny.

Tymczasem w kalendarzu czai się maj. Nigdy tak długo nie czekałam na wysadzenie pelargonii na balkonie. Zmiany w pogodzie wytrącają nas z codzienności, każą patrzeć uważniej na świat. Więc włączam opcję „poczuj” i idę mijając po drodze niedzielę i poniedziałek, środę wymieszaną z sobotą, wtorkiem i piątkiem.

I wącham czas. Niedługo zakwitnie bzem.