Moja siostra ma na imię Dorotka. Tak jak ja, tylko że ja jestem Kasia, tak jak inna siostra cioteczna, która tak naprawdę ma na imię Beata. Wszystko to jest mocno poplątane i nikt nie jest tym, kim jest.

Ale Dorotka istnieje, ma mądre oczy, czułą duszę i znalazłam ją dopiero kilka lat temu. Zupełnie nie wiem, jak to możliwe, bo to moja najprawdziwsza, najbliższa rodzina, nasi rodzice byli rodzeństwem. Może dlatego, że częściej bywałam w licznej rodzinie mojej mamy, wśród kilkudziesięciu innych wnuczków babci Stasi? A babcia Reginka miała nas tylko siedmioro, Dorotka z mamą wyprowadziła się do Łodzi, kontakty stały się słabsze.

Znalazłyśmy się po śmierci naszych rodziców. Obie z ogromnym pragnieniem pełnych, szczęśliwych, dużych i zastawionych stołów dla bliskich, nie tylko na święta, obie złączone wspólnym imieniem, choć Dorotka nigdy nie powiedziała do mnie: Dorotko. Obie przeorane przez los, obie zanurzone w Bazie, obie z podobnym czołem zapożyczonym od Babci Reginki.

W sobotę przyjechałyśmy do Zambrowa, do ostatniej z rodziny, która może jeszcze powiedzieć nam coś o naszych rodzicach. Jechałyśmy z dwóch stron świata, ja ze wschodu, ona z zachodu Polski. Ciocia Halina, siostra mojego taty i mamy Dorotki, pomogła mi opisać zdjęcia, jakie zostawił Ludwik, tak mozolnie budujący nasze drzewo rodzinne. Dorotka siedziała w fotelu obok, oglądałyśmy fotki sprzed stu lat, nadesłane z Ameryki, gdzie była nasza rodzina, dziadek wrócił stamtąd dopiero w latach trzydziestych. Jego kufer podróżny stoi teraz obok mnie, wypełniony jest książkami. Ale poza spotkaniem, dopełnieniem historii genealogii najważniejsze było coś innego- ciepło rodziny, blask bliskich, którzy byli obok. Waga spotkania przy stole z sernikiem lub bez, po prostu. Bliscy, w żyłach których krąży wspólna krew.

Nie mogłyśmy się nagadać. Jesteśmy takie do siebie podobne i zapamiętałyśmy podobnie dzieciństwo spędzane w nieistniejącym już drewnianym domu babci. Czereśnia jeszcze rośnie, a droga nad strugę jest coraz krótsza. Poszłyśmy nad nią, ale świat ze wspomnień nijak miał się do tego, co teraz. Spędziłyśmy ze sobą cały dzień. Kiedy odjeżdżałam, na schodach nowego domu stali wszyscy, których kocham, a bezdomne koty czmyhały spod kół. Dorotka pojechała dzień później, ale jestem przekonana, ze ciocia i jej czule machała na pożegnanie.

Ruszając z zambrowskiego podwórka czułam jak fruną za mną ręce mojej babci, jak stukają słoiki z kiszonymi ogórkami mojej ciotecznej bratowej Oli, jak ciocia wzdycha, żeby częściej zaglądać. Jak tato cieszy się, ze uzupełniam drzewo, jak szumią drzewa na pobliskim cmentarzu. Jak gonią mnie wspomnienia, zapach pobliskiej łąki, opowieści rodzinne, zmarli przodkowie, po których mam oczy, wrażliwość, talenty.

Dorotka zabrała ze sobą kilka zdjęć dziadka Janka, którego nie znali dobrze nawet nasi rodzice, zginął, bestialsko zamordowany na progu dawnego domu. Kiedyś trzeba będzie poszukać prawdy o nim, zapisać to, czego nie zrobił mój tata. Ale zajmiemy się tym razem, czując siostrzaną więź. Jeszcze nie teraz.

Na razie zaparzam herbatę w kolorowym od kwiatów Van Gogha kubku od Dorotki. Jak mogłam tyle lat żyć bez niej? -myślę, śmiejąc się przez łzy z tego zabawnego lapsusu znaczeniowego, bo herbata okazuje się też być kwiatem, rozwiniętym w gorącej wodzie, jakiego nigdy nie piłam.

Jedno jest pewne – nasi rodzice nazywając nas tak samo- nieświadomie zbudowali nam jeszcze jeden wspólny dom, którego sens kryje się w słowie Dorotka.