Każdy z nas ma swoją samotność. Jej jest drogocenna, wyrywana pomiędzy odwożeniem synka do przedszkola, umawianiem do kolejnych lekarzy. Wciśnięta pomiędzy petentów, których trzeba obsłużyć w godzinach pracy, a smsami od męża, który znowu prosi lub przeprasza.

Już mu nie wierzy, więc tylko czyta, przez chwilę zatrzymując wzrok na złożonych słowach. Litery pełzną powoli do zakamarków, w których zatrzymała obrazy: wykrzywiona twarz, podniesiona ręka, słowa jak jad sączące się z ust, próbują skleić się w całość, ale nie pasują, nie przylegają. Są obce. Nie- woła w niej mała dziewczynka, którą ocaliła mimo wszystko, nie nabierzesz mnie już, przestań. Nie pisz, nie obiecuj, nie przepraszaj, nie żebrz. Nie chcę.

Właściwie nie ma własnej samotności, bo kiedy wreszcie upora się z dziećmi, obiadem, sprzątaniem, krzykami chorującego synka- przychodzi noc i kładzie ją spać. To jedno ma na własność, choć też nie zawsze- bywają noce pełne lęku lub łez, bezsilności i przerażenia, pytań i bezsensu, który prowadzi na skraj przepaści. Siada na brzegu łóżka, o szafkę podpiera ramiona z dzieckiem, bo coraz ciężej go kołysać i myśli, że zmęczyła się, śmiertelnie jest zmęczona tym, co przygotował dla niej Bóg, nie chce tak dłużej. Przesuwa nogę powoli, jeszcze chwila i runie w nicość, ale synuś ciąży, trzyma, mimo, że bezwładnie zasnął, wreszcie. Małe ciałko synka tamuje jej drogę do przepaści, nie pozwala przesunąć ciężaru i oddzielić się od tego co boli, zawadza, przerasta. Patrzy na kręcone loczki synka, kapią na nie jej łzy, smyrają go po nosku, wzdryga przez sen, tuli w nią, oddycha lekko, spokojnie, po uporczywym płaczu. Spotkania z nicością nie będzie.

Odkłada synka, zagląda do nastoletniej córeczki. Jest taka silna- myśli z dumą, bo obie podobne do stali. Nauczyła ją tego, że musi mieć własną samotność, która daje schronienie. Czasami uchyla drzwi do jej pokoju, patrzy na kruchą postać pochyloną nad zeszytem, w którym mała pisze lub rysuje. Zazdrości jej tego stanu, bo syn absorbuje, nie lubi się dzielić uwagą mamy, nie ma ani chwili bez niego, dopóki nie zaśnie jak teraz. Myśli o praniu, o zupie, którą wstawiła przed godziną, o dźwięku smsów, rytmicznie przychodzących od niego. Ile razy ulegała, wpuszczała do domu, żeby natychmiast żałować, bo to nic nie zmieniało, tylko rozrywało ranę w głowie- mąż znowu wybierał kanapę, kładł swoje jestestwo na jednej szali, kradł jedyną nadzieję na samotność, gdy zmęczona padała po dniu wypełnionym wszystkim co nie było dla niej. Nie umiała mu wybaczyć, że przestał być dobry, choć przysięgał, obiecywał, że aż do śmierci.

Teraz, u progu głębokiej nocy ma wreszcie chwilę, żeby poczuć swoje ciało. Bolące plecy i schodzone nogi, bo szpilki w pracy muszą być, nikt nie może wiedzieć, ile razy umiera w ciągu dnia. Zdrętwiałe od bólu ramiona. Chciałaby wmasować balsam, żeby poczuć się kobieco i lekko, boi się, że zapomniała, jak być kobietą, mimo, że długie włosy romantycznie spadają na ramiona, a szczupłe nogi zawsze ubiera w spódnicę i cieliste rajstopy. Ale balsam stoi w łazience, nie ma sił wstać, więc masuje dłonie palcem, powoli omijając ugryzienia synka. Wyobraża sobie, że umie rozciągnąć ten samotny stan na dłużej, chwyta córkę za ręce i biegnie plażą, latawiec krąży nad nimi, w oddali jest zdrowy synuś, i on, mąż, który jest obok, w środku trzymają dzieci i śmieją się z tej próby, którą miało dla nich życie.

Właśnie zasnęła. Jej sny są inne niż jawa, jest w nich nadzieja- nie męstwo, które sprawdza każdego dnia. Jest pakiet słodkich życzeń, prostych, zwyczajnych: obejrzeć serial, śmiać się na niezobowiązującej kawie z przyjaciółką, wyjść na niezaplanowany spacer, zdrzemnąć się w środku dnia. Poczuć się piękną w czyichś oczach, być czyjąś drogą i sensem. Dotknąć miłości prawdziwej, która nie boli.

Nawet nie wie, że kiedy tak śpi, jej samotność wchodzi do sypialni i szepcze, „Sama jesteś miłością”.

Najdzielniejsza dziewczyna, jaką znam. Chciałabym, żeby wiedziała, że to prawda, że los ma dla niej jeszcze wszystko to, co najlepsze.