Tą drogą szłam do szkoły, wydawała mi się taka długa, szeroka, pełna tajemnic. Najpierw mijałam Reymonta, blok mojej przyjaciółki, która dołączała, w pośpiechu pakując kanapkę do tornistra. W drodze powrotnej wyrzucałyśmy niezjedzone pakunki przy Słowackiego, żeby nikt nie trafił po śladach, że to nasze. Droga do szkoły numer 7 wiodła serpentyną między blokami, pewnie dziś pokonałabym ją w siedem minut, ale wtedy była jak trasa w tajemniczym ogrodzie. Musiałyśmy przejść obok okien Krzyśka (podkochiwała się w nim Magda), oraz Jarka (moja miłość) popatrzeć długo, czy nikt nie rusza się za firankami, chichocząc chować się za budynki techniczne i śmietniki, żeby nas nie zauważyli. No i obowiązkowo wejść na górkę przy późniejszej Jedynce, zimą zrobić ślizg na butach(z wywrotką), latem wbiec z piskiem Apacza na górę. Potem były wysokie bloki na Moniuszki, z windą i widokiem na budujący się kościół, wtedy ogrodzony cmentarz z malutką kapliczką. Na koniec, wzdłuż Mickiewicza, trzeba było zahaczyć o pobliski lasek i tam poczekać na Anię.

Nazywałyśmy się DAM-y, od pierwszych liter naszych imion, choć z eleganckimi kobietami nic nas jeszcze nie łączyło. Ostatecznie miałyśmy ledwie 14 lat, każda z nas niosła jakąś historię rodzinną, a łączyła nas pobliska Siódemka, nasza szkoła. I młodość, początek życia.

 Ania, zanim zamknęła nasz długi pochód do szkoły, najpierw wyprowadzała psa. Czarnego pudelka, który sikał nerwowo, chcąc przed wielogodzinną samotnością do zera opróżnić pęcherz. Wszyscy nasi rodzice się kłócili, ale Ani najbardziej, w grę wchodził rozwód, być może zdrada, w tamtych czasach nie wiedziałyśmy co to takiego, bywało jednak niebezpiecznie i smutno, gdy trzaskały drzwi i mały braciszek, obecny przy kłótniach, już potem w ciszy rytmicznie odbijał plecami kanapę. O tym, że to choroba sieroca dowiedziałam się po latach, kiedy przypominałam sobie mroczny dom Ani, zasikane dywany i wiszącą w powietrzu katastrofę. Próbowałam ją odszukać, bezskutecznie, znikła gdzieś na Śląsku, wyrywając z siebie Łomżę z korzeniami.

Ponieważ wszystko robiłyśmy razem, to i psa ciągnęłyśmy we trzy na trzecie piętro, a potem wybiegałyśmy z domu, szybko zapominając o małym braciszku, którego imienia nie umiem teraz sobie przypomnieć. Blok Ani stał równolegle do szkoły, która malowniczo rozkładała się na boki. Ogromny plac zimą wylewano wodą, zamarzał  i był placem zabaw na łyżwach. Ćwiczyłyśmy tam tańce figurowe, przewracając się co chwila, ale jazda figurowa w tamtych czasach była telewizyjnym numerem 1, nasze mamy, tłukąc schabowe, podglądały romantyzm pary wijącej się przez krótkie 3 minuty w miłosnych uściskach i pewnie marzyły o tym, żeby być tak samo gibką i kochaną.

Latem plac za boiskiem był mini ogródkami, w których nauczycielki sadziły pomidory i rzodkiewkę. Nie trwało to długo, ale pamiętam jak przez krótki czas mama wysyłała mnie z Bema po pietruszkę do rosołu.

Serce szkoły było jednak z przodu, wśród starych drzew, które ktoś, pewnie litościwie budując szkołę- zostawił na swoim miejscu. Drzewa dawały cień. I schronienie, przypominam zakończenie ósmej klasy i kolegów, po raz pierwszy upitych podkradzioną rodzicom butelką wódki. Kryli się wtedy w krzakach przed panią z historii, wielką i groźną, bo potrafiła –skręcając w palcach włosy delikwenta podnieść go z ławki do góry. Patrzyłyśmy na nich przerażone, jak uciekają ze szkoły- młodzi, silni, szybcy i jak ona –pani Eugenia- swoim tubalnym głosem woła na całą Mickiewicza „Marek, natychmiast wracasz do szkoły, ale już!”. Wracał potulnie w ramiona zawołanych naprędce rodziców –przy czym czas bezkomórkowy pozwalał mu przetrzeźwieć wśród krzaków i drzew, zanim wkurzony ojciec lub matka zdołali przyjść do szkoły.

My, DAM-y- czyli Dorota, Ania i Madzia, wchodziłyśmy do niej zawsze przerażone tym, co się może stać. Byłyśmy z dobrych domów: nauczycielskich czy lekarskich i od małego wpajano nam dobre wychowanie. W szkole, na prawo był pokój nauczycielski, na lewo szatnia, do której schodziło się jak do piekła. Piekło-szatnia było ciemne, ponure, śmierdziało piwniczną stęchlizną, bo i czasy były mroczne, pozbawione kolorowych sklepów z najróżniejszymi sprayami do czyszczenia. Wtedy była tylko Pasta Sama, tak zachwalana do czyszczenia, a w rzeczywistości rysująca po powierzchni malownicze zygzaki, od grubych drobin kamieni w środku. Pachnące było mydełko Zielone Jabłuszko, ale kto o nim słyszał? Do dostania tylko na bazarach Różyckiego w Warszawie, lub w Pewexach za bony czy dolary.  Na wprost szło się do klas, po schodach, albo małym łącznikiem do szatni i sali gimnastycznej, bo szkoła to była sportowa i z sukcesami. Byłyśmy z klasy A, wszystkie sportowe wyróżnienia zbierało się w specjalnych klasach C, patrzyłyśmy tęsknie na ich medale i wysportowane sylwetki, podkochując się w lekkoatletach czy piłkarzach, bo obie dyscypliny nasi koledzy z równoległej uprawiali chętnie i z nagrodami. To tam wypatrzyłam Jarka, jak skacze w dal, biega, rzuca oszczepem, pcha kulą czy skacze przez tyczkę. Niestety, nie imponowałam mu tym samym- byłam zanurzona w literaturze, chudziutka i niepozorna, w dodatku córka nauczycielki z pierwszego, gorszego piętra, przeznaczonego dla klas młodszych. Starsi mieli swoje pracownie na najwyższym piętrze. Korytarz rozdzielał mniej więcej pośrodku sklepik. Istnieje do dziś, ale wtedy, w czasach wszechobecnej pustki w sklepach, także musiał być pusty. Może handlowano w nim zeszytami lub  tarczami szkolnymi? Pamiętam lizaki na dyskotekach, ale kto by miał do tego głowę, jak leciała Republika czy Maanam i wszystkie starsze klasy kręciły się po korytarzu we wzajemnych pląsach. My, nieco delikatniejsze dziewczyny z A-klasy podpierałyśmy ścianę przy sali od polskiego, matematyki czy fizyki czekając, aż zabrzmią Planety Maanamu, a Kora zwolni rytm i pozwoli przytulić się bliżej do chłopaka, który właśnie w blasku migającej lampy, poprosi do tańca.

Nauczyciele obserwowali nas bacznie. Czuliśmy na sobie wzrok matematyczki, pani od rosyjskiego, polonistek, wychowawców. Ale nasz nastoletni świat kompletnie odskakiwał od czasu szkolnego, byliśmy tuż przed skokiem w dorosłość, jeszcze nie znając właściwej wagi zdarzeń czy ciężaru przestrzeni. Wszystko w szkole było duże, korytarze, sale lekcyjne, podwórko. Droga do szkoły.

 Kiedy rozsypało się moje życie po raz pierwszy- zaszłam do mojej szkoły. Przywitała mnie cisza, a Siódemka przytuliła mnie mocno do siebie, jakby na mnie czekała. Nie wiem która z nas weszła do brzucha drugiej, wydawało mi się, że to ja zostałam przez nią połknięta, ale dziwne łaskotanie pod żebrami pokazało, ze to szkoła umościła się we mnie wygodnie, by patrzeć moimi oczami na siebie i szeptać: widzisz? Istnieję, nic nie rozsypuje się na zawsze.

 Dotykałam ścian moich korytarzy, zaglądałam na nowoczesne podwórko, już bez astrów czy uprawianej papryki. Wołałam imię pani od przyrody, żeby wyciągnęła ze mnie kwitnące wspomnienia i położyła pod mikroskop, bo chciałam przypatrzeć się im bliżej. Intuicyjnie przyszłam do szkoły, żeby przerobić i tę lekcję.

Wyszłam z Siódemki cięższa o tamten widok i poszłam przed siebie, w stronę nieistniejącego domu.