Choinka w Rozworach musiała być ogromna. Ostatecznie –dziadek był sołtysem, musiał ścinać najładniejsze i największe drzewko, a poza tym na wigilię do dziadków przyjeżdżały ich dzieci ze swoimi żonami i mężami, no i oczywiście z dziećmi, czyli nami. Choinka miała prawie trzy metry, pachniała żywicą, kiedy ubierałam ją w słomkowe pająki i papierowe łańcuchy. Podobno często płonęła, bo wszystko było na niej naturalne, łącznie z prawdziwymi świecami, od których zajmowały się gałęzie i ozdoby, ale dziadek zawsze był przygotowany do szybkiego zduszenia pożaru.

 W kuchni babcia i mama gniotły ciasto na drożdżowe, bo przy stole siadało zawsze kilkanaście osób. Pamiętam to jak przez mgłę, ten gwarny stół, zapach jodły, no i oczywiście prezenty. Dziadek zaprzęgał konie, żeby nas wcześniej odebrać ze stacji, do której przyjeżdżaliśmy we czwórkę, jeszcze bez Rafała. Ślady tej niezwykłej wizyty na zawsze zapadają w pamięci, z której po dziesiątkach lat wyciąga się kolory (bombki w kształcie muchomora), smaki (postna kapusta, za którą jako dziecko nie przepadałam) i obrazy. Te ostatnie ustawiają się piętrowo, jak w solidnie budowanym domu.

   Potem była choinka w Łomży. Mieszkaliśmy na końcu starej części osiedla Południe, Bema zamykało obszar bloków stawianych w latach siedemdziesiątych. Przechadzałam się pomiędzy nimi, odliczając ulice z całkiem sporymi placami zabaw- Reymonta, Broniewskiego, Moniuszki, Mickiewicza,  bo mieszkały tam moje koleżanki z Siódemki, szkoły, do której chodziłam.  Osiedle wydawało się gigantyczne, niezmierzone, pełne tajemnic i  niesamowitych miejsc. Popularny blaszak pachniał zawsze oranżadką w proszku, o którą czasami , skutecznie, prosiłam rodziców. To tam, przed świętami mama stawała w kolejce, bo rzucili towar deficytowy- jakiś rodzaj szlachetniejszego mięsa, owoce cytrusowe albo czekolady, prawdziwe, w odróżnieniu od rozmazujących się po języku, wstrętnych wyrobów czekoladopodobnych, jakie były dostępne na co dzień. Nikt z nas, dzieci z podstawówki nie zwracał uwagi na kolejki, ani na braki, na szary czas, na dojmujący smutek Bożego Narodzenia, o którym mówiło się tylko w domu lub kościele. W przestrzeni publicznej i telewizji nikt nie cieszył się z przyjścia Jezusa na świat, ale mama zawsze prowadzała mnie na roraty, na Pasterkę, gdzie spotykaliśmy setki i tysiące ludzi takich jak my, uradowanych z narodzin Boga.

     Choinka też była więc umowna. Kiedy urodziły się moje dzieci, a świat diametralnie zmienił, uwolnił wolność religijną i obywatelską- zawsze jeździłam z nimi po żywą choinkę, jakby tamtego czasu komuny, z rachitycznym sztucznym drzewkiem nie było. Zapach świerku przywracał mi moje dzieciństwo, oddawał wspomnienia. Drzewko w moim domu w Łomży choć moje, rodzinne-  nie pachniało, mama i tato ubierali je w bombki, wyciągane od lat z tego samego pudełka po świecidełkach. Było na nim napisane – MAMA, więc jak przez mgłę pamiętam, że samo pudełko musiało służyć jako opakowanie do jakiegoś prezentu dla mamusi, starannie kupionego i podpisanego jej imieniem. Tak mój tato mówił o swojej żonie, „idź do mamy, spytaj, gdzie są te zapasowe żaróweczki, bo się przepaliły”- zwracał się do mojego starszego brata. Mama nie bez złości, bo oderwana od wypieków i wędlin (rodzice jak wszyscy sprawiali na święta połówkę świniaka) stawała na krześle w przedpokoju i wyciągała z pawlacza kartony z rzeczami, które zawsze mogą się przydać. Czego tam nie było! Sznurki, gwoździe, haki i pokrętełka, a wszystko ułożone w pięknie sprawionych puszkach po konserwach, zbierane pieczołowicie przez tatę, bo ówczesne czasy nie miały otwartych hipermarketów z rzeczami do szybkiej wymiany. Stare urządzenia- radyjka i bateryjki, jakieś własnoręcznie zrobione świeczniki, drobiazgi, których się już nie używa, ale i nie wyrzuca. Nie wiem jak to możliwe, ale kolorowe żaróweczki na wymianę też zawsze się znajdowały wśród rupieci z pawlacza i choinka mogła błysnąć kolorowymi lampkami. Mieliśmy jeden sznur stylizowanych lampek, świeciły kilkoma kolorami dodając świętom cudowności. Ale choinka nigdy nie stawała wcześniej niż w wigilię, była wspaniałą zapowiedzią pięknego czasu nadmiaru: nadmiaru gości, którzy odwiedzali nas w święta, bo rodzice mają liczne rodziny. Nadmiaru czasu spędzonego przy jednym, zastawionym stole. Nadmiaru prezentów, wśród których królowały rzeczy praktyczne (mój pierwszy biały kożuszek kupiony na bazarze) lub smaczne. W paczce lądowały pomarańcze i mleko w tubie, wyszarpane spod lady od znanej ekspedientki. Był tez nadmiar Boga, bo wtedy, w kościele bywaliśmy codziennie, głośno śpiewając „Bóg się rodzi”. A pasterki w katedrze, z głową przy głowie, były najpiękniejsze.

Więc choinka zapowiadała wszystko, co ważne. Była też dla dzieci czasem telewizyjnym, bo wtedy twórcy programów rano, w najbardziej pracochłonnym dla mam czasie, puszczali w jednym z dwóch programów filmy animowane dłuższe niż dobranocka lub disneyowskie produkcje.

A kiedy już drzewko stało rozświetlone blaskiem Bożego Narodzenia, a rodzice uporali się z przygotowaniami, lekkim popołudniem oczekiwaliśmy pierwszej Gwiazdki. Zamknę na chwilę oczy: stół, rozłożony, ustawiony wzdłuż ściany kuchni, z sześcioma nakryciami, a jednym obowiązkowym dla zbłąkanego przechodnia, dusz, które nas opuściły lub Boga- jak tłumaczyła mama. Choinka pod oknem, żeby z zewnątrz widać było jej blask. My –odświętnie ubrani, a w naszych kreacjach był jakiś rodzaj pięknego wzruszenia, że jesteśmy scaleni Bożym Narodzeniem, małym, rodzącym się Dzieciątkiem. Wigilia zaczynała się od życzeń. Tata łamiącym się głosem, potem po jego odejściu mama, aż wreszcie mój starszy brat, a teraz ja- dziękowaliśmy za wspólny rok, czas nam dany, życząc sobie „oby za rok doczekać”. Łamaliśmy się potem opłatkiem, całując i ściskając, aż wreszcie mama zapraszała do stołu, żeby skosztować 12 potraw wigilijnych. Talerz wędrowca pozostawał pusty, ale w szklance czekał na niego kompot z suszonych owoców, jakby naprawdę ktoś miał nas odwiedzić.

 Bardzo starałam się zachować ten moment wzruszenia w moim białostockim domu, w którym już stawała prawdziwa, pachnąca choinka, rozświetlona czterema sznurami lampek. Kiedyś, zachwycona, znalazłam te starodawne żaróweczki w Centralu, jakbym odnalazła siebie w kucykach sprzed lat. Kupiłam i są, a zapasowe żarówki – też wepchnęłam do kuchennego pawlacza. Za każdym razem, gdy przygotowuję święta – na wzór tych z dzieciństwa- myślę o rodzicach. O ich załatwianiu smakołyków na ten cudowny czas. Pamiętam, jak kupili kilogram mieszanki wedlowskiej, komisyjnie policzyliśmy cukierki i schowaliśmy do barku, a potem w wigilię wieszaliśmy na choince. Bardzo staraliśmy się jeść je ukradkiem, pakując do pustych wiszących papierków jakieś śmieci, żeby wyglądało naturalnie.

Pamiętam też, gdy buszuję po sieci wyszukując najbardziej oryginalne prezenty dla swoich bliskich-jak tata kupił mamie firankę do dużego pokoju. Mama z uśmiechem zawiesiła ją na oknie, a tato doczepił kartkę  (oczywiście) z napisem MAMA. Tyle wzruszeń towarzyszy mi, gdy śpiewamy kolędy. Przypominam sobie obowiązkową szopkę z kościoła ojców Kapucynów, do którego jechaliśmy zawsze pierwszego dnia świąt. Po mszy świętej szopka ruszała, ku uciesze gawiedzi, a obok Świętej Rodziny staliśmy nie tylko my, ale ruszały się najróżniejsze postaci wycięte z papieru. Każdy ciekawił się, kogo znanego w tym roku zobaczymy, kto to będzie? Szopka była przestrzenna, na górze Maryja, z Józefem i Dzieciątkiem, las, zwierzęta, trzej królowie i Gwiazda, wszystko skumulowane w przestrzeni kościółka w centrum Łomży, piękne, odświętne, jak i my wszyscy, odmienieni w ten Bożonarodzeniowy czas. Mogłam patrzeć na nią przez długie kwadranse, była taka wyjątkowa i niezwykła, uwspółcześniona tym, że dokładano do niej ruszające się postacie o twarzach znanych ludzi z Polski lub miasta, które rodzice rozpoznawali od razu, czasem poszturchując się z uśmiechem, pokazywali  twarze biskupów czy ludzi ze świata polityki. Wszystko skąpane było w znanym od dzieciństwa rytmie kolęd, śpiewanych podczas tej niezwykłej prezentacji.

W moim współczesnym domu AD 2020, jak we wszystkich przeoranych przez Covid 19, i w tym roku stanie choinka, rozbłysną światełka. Razem z dziećmi zrobimy wigilijne pierogi, już wegańskie, bo planeta błaga o pomoc. Zapakujemy skromne prezenty, bo zdecydowaliśmy, ze to nie jest czas rozrzutności, razem  z gwiazdami w telewizji zaśpiewamy kolędy, bez robienia karaoke, jak dawniej, gdy było nas znacznie więcej do stawania do konkursu na najpiękniej zaśpiewaną pieśń Bożonarodzeniową. Zostawimy talerz na stole, symboliczny, choć talerzy dla dusz, które odeszły byłoby już znacznie więcej niż tych, którzy zostali. Ten jeden raz, bez zachowania dystansu, rzucimy się sobie w ramiona. A słowa „oby za rok spotkać się ponownie” będą wisieć nad nami jak najmocniejsze zaklęcie.

      Dawny czas, wskrzeszany ze smutkiem, że minął i z wdzięcznością, że był– nadchodzi. Muszę sięgnąć do pawlacza, żeby znaleźć światełka do wymiany przepalonych żarówek. I poszukać najpiękniejszej choinki, pod którą ustawię jak dawniej: moich dziadków, moich rodziców, moje dziecięce marzenia i dorosłe pragnienia. Życzmy sobie, by oplatały nas zawsze nici miłości, którą przyniósł ze sobą rodzący się Jezus. Pięknych świąt życzę, zanurzajmy się w pragnieniach, tkwiących głęboko w naszej duszy. Niech się spełniają życzenia.

PS. Dostałam już jeden z prezentów od mojej córki. Czeka w jakimś dziwnie mi znajomym kartonie z napisem ….mama 🙂