Ostatnia róża w moim ogrodzie. Dziś będzie minus dwa w nocy, na pewno nie przetrzyma tego zderzenia z zimowym podmuchem. Długo zastanawiałam się, czy to już. Często myślę o amarantowym krzewie, który nie śpi przed moim letnim domkiem prawie do grudnia. Listopad ściele się płasko, jest jak zimny nos mojego poprzedniego kota Sylwestra, który dźgał mnie nim co rano. Kot już zamieniony w drzewko magnoliowe, wiosną patrzył na mnie dwoma kwiatami zamiast oczu.

Jesień na działce jest pełna melancholii. Coraz pustsze aleje, drzewa bez liści są delikatne, bezbronne. Moja brzoskwinka z poranioną gałęzią jest do wycięcia- zadecydował pan Janek- i trzeba będzie przyciąć dziczki na papierówce, bo inaczej jabłek rodzić nie będzie. Słucham go jednym uchem, drugim łapię odgłosy pędzących niedaleko aut. Drzewko wygląda jak rozczochrana dziewczyna, która próbuje na wietrze ugładzić włosy. Jest tak wzruszająco nagie, nie ma w nim majestatu zielonolistnej jabłonki, rozkładającej się cieniem na trawie. Albo ziemia. Skopane bruzdy leżą nierówno, wyglądają jak opustoszałe domki kreta, tak śmiesznie bezczynne, bezproduktywne. Nawet jednego drgnięcia ziemi, chwastu, trawki, nic. Zima nadciąga.

Przyjechałam tu na chwilę, ale mimo wszystko dom nie pozwala mi odejść. Kładę się na łóżku, jest miękkie, chętnie przyjmuje ciepło mego ciała. Czytam i marzę, jak dawniej. Wdycham powietrze, które wpada do letniego domu. Myślę o pani Wandzi, która umarła w domku naprzeciwko i o jej mężu, starym Antonim, którego zawsze można zastać o świcie, jak grzebie w ziemi. Teraz ogrody puste, ciche, martwe.

Zmierzch zaciąga wcześniej niż jeszcze kilka dni temu. Zostawiam niewysadzone sadzonki tulipanów na potem, kiedyś. Może w lepszym życiu.

Powrót do domu. Nieśpiesznie mknę przez ulice pełne świateł. Migają żółte i białe reflektory, oślepiają, więc zwalniam przed każdym przejściem, bojąc się, ze nie zobaczę zagapionego przechodnia.

Dom milczy, gdy wchodzę. Mój syn pisze, że jest już w stolicy, tak, dowiózł pizzę, Klaudia potwierdza, że bardzo smaczna. Zakochuję go jedzeniem, jak moja mama, a wcześniej mama mamy i pewnie mama mamy mamy, rodzinnie kochamy nasze dzieci kotlecikami, zupą, ciastem, talerzem kanapek, lub całkiem nowocześnie pizzą wegańską, rogalikami bez masła, porcją świeżego humusu. Rozszerzyłam swoje kochanie nie tylko o wege, także książki. Jeszcze wczoraj siedział obok, wpatrzony w ekran Iphone’a .Chcesz posłuchać?– zapytałam sięgając po „Jesień w Dolinie Muminków”, i zaczęłam czytać głośno, wyraźnie jak dawniej, gdy był malutki. Połozyliśmy się obok siebie, pachniał młodością, wibrującą w telefonie Klaudią, muzyką, wielkim światem. Teraz i kiedyś mój mały chłopczyk trzymał mnie za rękę, gdy czytałam.

Kiedy to było? Gdzie zniknęło? Kim jestem teraz?

Ten czas tak nieznośnie szybko leci. W tej listopadowej mgle za oknem, pustce wieczoru i nocy nadaję nowoczesny s.o.s na facebooku. „Jestem zmęczona” -piszę- „Męczy mnie ta pora roku„. Wysyłam wam, moi przyjaciele znani i nieznani rozpacz, smutek, samotność, ciemność umarłego domu. Przemijanie, wszystkie odcienie życia, które każdy z nas zna lub pozna, na pewno.

Bez nadziei na odpowiedź, po prostu, chcę nie być tu sama. Uratuj moją duszę, proszę.

Ktoś złączył nas jednorazowo w tym samym czasie: czas nas łączy, choć niewiele o sobie wiemy. Zaraz ubierzemy choinkę, przejedziemy się tą samą zachodnią aleją Białegostoku. Poznamy smak tarty z łososiem w Akcencie albo miniemy na rowerach przy Białce. Zobaczymy tę samą wiewiórkę w parku. Może się nigdy nie spotkamy ze wszystkimi, którzy dostali na wyłączność dziwny rok 2020 i wcześniejsze lub przyszłe, ale możemy spojrzeć w ten sam księżyc za oknem. Żyjesz i ja żyję w tym samym czasie, na 7,5 miliardach linii które mogą nigdy się nie przeciąć, ale trwają w rytm odmierzany zegarem. Jest 19 listopada, zbliża się 21. Siedzę w środku pulsującej ciemnością soboty, z innymi, Tobą, panią Danusią z drugiego piętra, pomiędzy wiekami i tysiącleciami, z tym widokiem z okna, w środku jakiegoś czasu, który wspólny jest dla nas wszystkich.

Pierwsza napisała Ewa: Witaj w klubie. Klub zaczął pęcznieć, przynosząc ciepłe słowa, pocieszenie, obecność. Ala zapraszała do komponowania ogródka na wiosnę, Kamilla do trzymania chwili, Adam pozdrawiał ze szpitala. Dorra, Magda, Paulina i Ania – przesyłały serduszka i uściski. Dorota proponowała dystans z winem. Tereska zachęcała do śpiewania. dziesiątki fejsbukowych przyjaciół poświęciło swój czas, żeby dotknąć mojego smutku. Co chwila dołączali inni, odliczając, jak Monika czy Kasia czas do wiosny. Jeszcze tylko trzy i pół miesiąca. Grażyna chciała wspólnie czytać, Łukasz oglądać, Kasia wysłała słonecznik. Basia dołączała swój listopad, zawsze smutny, bo pełen zdrady. Ania polecała bliski las na spacer, a Joanna -każdy inny. Natalia -przytulałaby. Dziesiątki osób pisało o swoim doświadczeniu listopada, pory mrocznej, smutnej, trudnej do przeskoczenia w pojedynkę. Czułam, jak listy układają się piętrowo, jak smutek, znużony ich czytaniem rezygnuje, oddala się, zwraca mi uśmiech. Ela proponowała mi spacer po parku, Karol zapraszał do Gdańska, w ramiona słońca, wszyscy życzyli wytrwałości w przetrwaniu. To była niezliczona ilość ludzi, którzy odezwali się na moje tu i teraz pełne pragnienia, by byli blisko. Sto osób, które napisało pocieszenie. Sto pięćdziesiąt -wysyłających mi sygnał: oto jestem, przytulam, kocham. Lubię. Nie martw się.

Zostawiłam na działce nieściętą różę, mimo mrozu w nocy. Jeszcze nie czas, pomyślałam -i tak, jeszcze nie czas. Jak dobrze, że Was mam, drodzy znani i nieznani przyjaciele. Rozdmuchaliście ogień w gasnącym piecu, więc zapaliłam światła w domu, zaparzyłam herbatę, siedzę przed oknem i patrzę w ciemność, wiedząc, ze jesteście gdzieś tam, niedaleko, wystarczy, ze was po cichu zawołam przybywacie z ciastem dyniowym, zapachem lasu, nadzieją. Jestem Wam niewymownie wdzięczna za to, że moja róża ciągle kwitnie.