Jesienią świat spowalnia, stoi w miejscu.  Widzę to wreszcie z okien mojego domu, w którym schowała mnie choroba, niebezpieczna jak wszystkie w czasach Covid-19.  Dziś pościeliłam łóżko, przyjmowało mnie od dwóch tygodni znacznie częściej, dłużej, intensywnie. Chorowałam mocno, brodząc w gorączkowych półjawach, półsnach, odmierzanych tabletkami i telefonami od najbliższych.

Koty zadziwione nagłą obecnością pani tuliły się na zmianę, w swoim stylu: Lusia, czarna kotka przywierała w przeprośnym zwinięciu, zawsze z głową niżej niż reszta ciała. Uczyła się przyjmować ciepło kołdry rozgrzanej człowiekiem. Szara, Tusia, podchodziła do sprawy mniej ufnie, kładła się wzdłuż leżącego ciała, łasa na pieszczoty. Tylko na chwilę dopuszczała mnie do siebie, ale raz udało mi się położyć ją sobie na piersi, jak za dawnych czasów poczuć kota blisko, bliżej.  Moje kotki ciągle są nieufne, niedowierzające, ze człowiek ma dla nich tylko pieszczoty. Smutne jest to, czego musiały doświadczyć, zanim zaprosiłam je do swego domu.

  Świat z pozycji łóżka był krótki, maleńki. Lampka nad głową, kilka książek obok, zresztą nie miałam sił podnieść ich na poziom wzroku. Mały kawałek światła z zewnątrz odmierzał dni, zasłona łaskawie wpuszczała każdy prześwitujący poranek. Byłam sama w tym świecie choroby, jak wszyscy, którzy cierpią. Bałam się.

Pierwszy z odsieczą ruszył Janusz. Zawsze czujny, przyjacielski i szarmancki. Bukiet na wycieraczce miał kolor bladoróżowych goździków, cudownych róż  i żółtego słonecznika, barwna plama kwiatów pokazała mi kierunek –a drogę wyznaczał bilecik „szybkiego powrotu do zdrowia”.  To było jak impuls, ta niesamowita troska o kogoś leżącego w łóżku, w samotni swej sypialni. Czy ja kiedyś wysłałam komuś chorującemu kwiaty? Ile we mnie było dobrego Samarytanina, który chce ulżyć w niedoli niedomagającego brata? I dlaczego tak rzadko? Bukiet sprawił, że wstałam po raz pierwszy.

Choć przecież codziennie dzwoniły moje dzieci, pełne niepokoju, gotowe ruszyć z odsieczą na odległość. Myślałam o tym, jak często leżeliśmy obok siebie, śmiejąc się i wygłupiając, skrzypiąc łóżkiem, przytulając („nie bądź pedofilem, mamo”), opowiadając sobie historyjki codzienne i wyczytane. Te bolące, bezsenne noce przynosiły obrazy, dźwięki. Zapachów było brak, świat współczesnej choroby zubaża jeden ze zmysłów, nie pachnie.

Druga była Agnieszka. A właściwie dzwonek do drzwi, za którymi, widziałam dokładnie przez wizjer, nie było nikogo. Pomyłka, pomyślałam zerkając na żółknące liście za oknem, ale to dopiero była prawdziwa pomyłka. SMS przyszedł za chwilę „odbierz zakupy i zdrowiej”.  Na wycieraczce stały dwie reklamówki pełne jedzenia, takiego akurat na chorowanie: cytryny, smakołyki, owocowy raj, wykwintne przekąski, coś dla ciała, coś dla ducha. Wszystko skąpane w trosce o to, żeby było mi lepiej. Na szczycie pysznił się różowy fiołek, kwitnący wystrzelonymi, sztywnymi kwiatami. Moje dziecko, które dostałam od radia, chciało poświęcić mi godzinę  cennego czasu, żeby dojechać, zakupić, dowieźć. Zakupy z gestem, bez liczenia się z kosztami. Także tymi poza znaną wartością, bezcennymi w czasach koronawirusowego obłędu. A kiedy ja komuś zostawiłam pod drzwiami gest, który mówił, że o nim pamiętam? Jak często wychodzę ze swojej codzienności, żeby podarować komuś swoją miłość? Czym jest dla mnie wiadomość, że ktoś choruje, cierpi, jest samotny? Reklamówki z jedzeniem sprawiły, ze wstałam po raz drugi.

 W zasadzie nic się nie zmieniło.  Jestem zamknięta w czterech ścianach mojego domu, słucham rozmów lodówki z kanalizacją, podpatruję kwiaty, które szumią między sobą. Łapię oddechy kotów, śpiących w swoim pokoju na górze, jak zapewne myślą, anektując przestrzeń należącą do Natalki, mojej córeczki. Łapię światło, już na stojąco i chodząco, ciesząc się z każdego nowego dnia, już w pełniejszym zdrowiu. Czuję, jak w bibliotece rozmawiają ze sobą setki tysięcy bohaterów moich książek. Patrzę na płaskie postaci ze zdjęć, to moi bliscy z dwóch stron świata świdrują mnie wzrokiem zatrzymanym w ułamku sekundy przez migawkę spuszczoną we właściwym momencie.  Dom. Mój. Pusty, choć pełen. I ja- która przyjmuje z pokorą najpiękniejszą lekcję od najbliższych. Agnieszka i Janusz, moje dzieci i przyjaciele uczą jak, krok za krokiem, nie zapominać o tym, co ważne. O pamiętaniu i drobnych gestach miłości. O dawaniu, choć branie jest znacznie przyjemniejsze. O dzieleniu się, choć czasem lepiej mieć więcej. O sile łamiącej opór, choć przecież to słabość zwycięża. I o tym, że jestem człowiekiem, zawsze.

   Dziś świat w kolorze zmielonej szarości. Tylko gdzieniegdzie idzie ktoś na zakupy lub do pracy. Rzadkie samochody na ulicy, i wiszące nad głową puste popołudnie. Myślę o tym, czego nauczyła mnie choroba i o tym, jak cudownie jest mieć takiego wychowawcę jak Agnieszka. Magda, Janusz, Mati i Natka. Moi dalecy przyjaciele i wrogowie, którzy troskliwie otaczają mnie myślą, słowem i uczynkiem. Dziś dziękuję za nich wszystkich, obiecując czujność i uważność w życiu. Niech no ja tylko wreszcie wyjdę z domu- będę mnożyć dobro, żeby łatwiej się dzieliło.