Dziś kompot z papierówek, rabarbaru, porzeczek i resztek odnalezionego w jeżynach agrestu. Soczysty, kwaskowaty, jak pełnia lata, bo właśnie kończy się lipiec. Co odmierzam, pisząc te słowa? Powolne pustoszenie ogrodu, w którym powoli wykopuję kalarepki i brokuły, zbieram ogórki i pomidory, przycinam kwitnącą miętę? Czas, w którym dojrzeją brzoskwinie? Moment odpowiedni do ścinania ogromnej lawendy?

A może to, że za moment wyjadą z domu, wrócą do świata swoich codziennych zajęć lub studiów? Moje dzieci zapełniają lato szczelnie, długo, intensywnie, kolorowo. Bez czasu wolnego, jaki znam z dziwnej wiosny, bez chęci leniwej samotności. Młodość chodzi do późnej nocy po domu, śmieje się, tańczy do muzyki, pije piwo. Robię jej wegańskie bułeczki z jagodami, a ona rewanżuje mi się kawą na balkonie zalanym słońcem, zaprasza na chwilę do swego świata.

Moje dzieci są w moim domu. Jakie cudowne, dzierżawcze zagarnianie świata, trzymam ten zaimek za szyję, chcę, żeby był ze mną jak najdłużej. Ale lotnisko w Londynie powoli budzi się do życia, wypluwa coraz więcej ludzi spragnionych wyjazdów i bliskich, więc już za chwilę moja dziewczynka zapakuje kwiatki do kartonu i ruszy przed siebie. A potem mój chłopiec i jego dziewczyna wyjadą na studia, bez względu na to, co się stanie. Lato ubierze się w coraz większy niepokój, bo każda pora roku musi być naznaczona wirusem, ten rok musi mieć imię Covid-19. Nie wiem dlaczego czuję schyłek- przecież to jeszcze nie teraz, ale powoli we własnej głowie hoduję labirynty, w których gubi się smutek i tak zostaje ze mną na zawsze.

A przecież jest środek lata. Kiedy jadę rowerem, na działkę, przez las, czuję zmieniające się dni. Najpierw ucichły ptaki. przestał pachnieć jaśmin i lipa, wyschła ściółka. Dzieci powoli opanowują ścieżki z przeszkodami dla swoich bmx-ów, widać jeszcze niezmąconą radość. Jeszcze czas, żeby beztrosko być wśród kolegów aż do pocięcia przez komary, które w tym roku poważnie dają się we znaki.

Ogród ugina się od soczystych jabłek i dojrzewających brzoskwiń. Fotografuję zmienny stan kwitnienia róż, lilii, powojnika, złocieni, tak zachwycających na zdjęciach. W tym roku pozwoliłam sobie na wylegiwanie się na słońcu, kupiłam sobie rozłożysty fotel, leżę często patrząc w chmury. Robię maseczki i wodę z miętą, malinami i cytryną. I marzę.

Chciałabym zatrzymać świat, bo mam wrażenie, że umyka mi coraz szybciej. Cieszę się każdym wieczorem, gdy nad głową dzieje się życie. Codziennie gotuję kompot dla moich dzieci, żeby wiedziały- jak pachnie dom. Jadę tą samą ścieżką, słucham tej samej muzyki. Świat jest stały w zmienności.

Czytam książki. Dużo tego: wiersze na zmianę z prozą, reportaże i bestsellery. Ogarniam pomidory na balkonie, myslę o spokojnej jesieni. Teraz każdy dzień wyciąga na zewnątrz, zaprasza, cieszy. Rower liczy kilometry, lubię pędzić przez miasto i chować się w pobliskim lesie. Jak co roku zostawiam pisanie na potem, więc -jeśli tu zaglądasz- wybacz, ze piszę tak rzadko. Jeszcze będzie na to czas, obiecuję. A tymczasem, pod koniec lipca, jak zawsze – gotuję kompot z owoców i z miłości.