Nie zauważałam jej wcześniej, choć to jest moja codzienna droga do domku. Ta łąka, wzdłuż której namalowano liczne miejsca parkingowe dla samochodów kusiła przede wszystkim młodych: przyjeżdżali, z dala od kontrolujących rodziców-zapalić skręta, wypić piwo, śmiać się głośno. Mijałam ich, też z uśmiechem, a oni zawsze grzecznie milkli, gdy przejeżdżałam.

Więc dopiero dziś spostrzegłam, ze zakwitły tam chabry, nigdy nie widziałam tylu niebieskich kwiatów. Zatrzymałam rower, położyłam się na wilgotnej, po ostatnich deszczach ziemi, przykryły mnie ich łodygi, a płatki kołysały nade mną. Zapachniało latem: ciepła ziemia wymieszała się z moim ciałem, przyjęła mnie łagodnie. Kiedyś, w niedalekiej przyszłości wypije ze mnie soki i to na mnie zakwitną chabry, aż do całkowitego zapomnienia kto daje im błękit.

Fascynuje mnie śmierć, moment umierania ciała, przejścia. Ten duchowy przerobiłam, nie dla mnie transformacje z bytu w byt, kolejne kręgi wcielenia, sprawdzanie kim byłam w przeszłości. Jestem zanurzona w Bogu, do którego idę, wiem, że czeka na mnie z moimi najbliższymi. Ale ciało? Co z ciałem? Czy to naprawdę tylko pancerz, który zrzucimy?

Leżałam w chabrach- niebieskich jak kropka na moim ciele, tatuaż z czasów choroby. Mościłam miejsce, żeby plecy i pupa miały wygodnie, alabastrowa skóra dotykała ostrych krawędzi silniejszych, bardziej umięśnionych roślin. Moje ciało przyjmowało zapachy lipcowego popołudnia, bzyczenie owadów, jasny błękit nieba. Przepływały nad głową chmury i malutkie samoloty z pobliskiego lotniska. Było gorąco, ciało dzieliło się ciepłem z chłodną ziemią, w miłej symbiozie szumiało życiem w środku.

Nieopodal zostawiłam ogród, w którym pulsowało lato. Brzoskwinki w tym roku, tak obficie urodzone, nie wytrzymały choroby i pospadały pod drzewo. Kędzierzawość liści i mszyce- to dwa słowa, zardzewiałe klucze do obfitości AD 2020. Ale za to pozostałe warzywa i owoce mają się dobrze, czekam na papierówki, pomidorki i własne, po raz pierwszy- ogórki. Zrywam róże do wazonu i młode buraczki, kalarepę czy zioła. Smakuję ten popandemiczny, niepewny o przyszłość czas letni i uspokajam ciało tak jak umiem, leżąc na łące pełnej chabrów.

Lipiec jest pełen darów, rozdawanych hojnie zapachów drzew, kolorów kwiatów, które wybuchają w moim ogrodzie każdego poranka. Patrzę na ten nieskończony cud przyrody, napełniam nim umysł, a wszystko po to, żeby ogarnąć się w smutku, jaki przynosi ten czas.

Bo przecież za chwilę jesień, a potem znowu zima, powtarzalność cykli, które odkładają się na rzeczach i ciele, starzejącym się każdego dnia, nietrwałym. Za chwilę nazbieram kosz chabrowych główek, żeby zrobić mikstury, tak cudownie oszukujące czas.

Ale na razie jeszcze, zanim nałożę krem z suszonych chabrów na buzię, pozwolę im powiewać nad moją głową, zanim na dobre znikniemy.