Mieszkałyśmy naprzeciwko siebie, kiedy wychylałam się z okna, mogłam zawołać ją po imieniu: Madzik!, bo od zawsze tylko tak do niej mówiłam. Nasze łomżyńskie bloki stały lekko po przekątnej i pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie pierwsze, ciemne mieszkanie na Reymonta, w którym czuło się ducha lepszych, lekarskich czasów. Był głęboki czas komuny, pewnie tuż przed lub lekko po wprowadzeniu stanu wojennego. Magda, z rodzicami przeniosła się na krótko do Łomży, tu znaleźli pracę w szpitalach, a my znalazłyśmy się w tej samej, piątej klasie słynnej na całe osiedle Siódemki. Co nas do siebie pchnęło- nie wiem. Na pewno nie sąsiedztwo bloków, może jakaś niedostrzeżona wtedy, a przeczuta sympatia, wspólnota przyszłych losów, siostrzana miłość, bo obie miałyśmy tylko braci.

Madzik był tak jak ja chudzielcem, wychowanym w domach tamtejszej inteligencji, a więc może to książki, tak dobrze mi znane i z biblioteki moich rodziców wrzuciły mnie w jej teraźniejszość? Zwłaszcza, ze zaczytywałyśmy się z wypiekami na twarzy pozycjami bez zdjęć, z małymi, ale jednak, ilustracjami, z ksiązki Van de Velde „Małżeństwo doskonałe”. Pozycje też były i oglądałyśmy je po wielokroć, ja z nauczycielskiego, Madzik z lekarskiego domu, bo czasy były inne, mniej wyzwolone.

No i moja pierwsza książka też wtedy powstawała, mam ją do tej pory, w szufladzie, zapis młodzieńczych historii pewnego Kajdżera, który powstawał popołudniami i w nocy, tak, by móc odczytać wszystko rano, w szatni, przed lekcjami Madzi i Gosi. Zanim Szablakowa, nauczycielka od polskiego się zorientuje, ze coś się jej wymyka spod kontroli. Madzia miała wtedy wypieki na twarzy, a ja po raz pierwszy czułam się władcą świata, nad którym literacko próbowałam zapanować.

Kolejne mieszkanie oddaliło nas od siebie. To był już nowoczesny wieżowiec z windą, czterema pokojami, gabinetem taty i pierwszym prawdziwym pokojem mojej przyjaciółki. Zamykam oczy i wchodzę tam jeszcze raz: wąska kiszka, pod oknem łóżko, wzdłuż meblościanka, a na ścianie z drzwiami obraz. Madzia, namalowana olejnymi farbami, wisiała nad najprawdziwszym pianinem, które potem Piotruś- jej młodszy, niesforny brat pomazał długopisem. Było to coś niematerialnego w tym, że jest na tym obrazie, że ona, kilkulatka, zasłużyła na swój portret, który zawisł w jej pokoju. Kiedy już zostałam mamą, też poprosiłam artystę, Kazimierza Jurgielańca o portret Natalii. Domy naszych przyjaciół odciskają bowiem piętno w naszej duszy. I marzeniach 🙂

Czasy były inne. Dom mojej Magdy rezonował we mnie długo, był symbolem czegoś lepszego niż spinanie miesiąca z nauczycielskiej pensji moich rodziców, z naszą trójką do wykarmienia. Mama Madzi, szczupła i mądra pani psychiatra, tato, wiecznie nieobecny, na dyżurach lub placówkach. I my, po szkole w lasku lub moim albo jej mieszkaniu. Wypożyczałyśmy sobie nawzajem książki, zaczytując się klasyką, przeżywając pierwsze miłości, pamiętając o sobie nawet wtedy, kiedy zamieszkała w swoim nowym, dwupiętrowym domu w Białymstoku, na początku budującego się osiedla na wzgórzu. Tuż przy Upalnej.

Tu było już trudniej, oddaliłyśmy się od siebie, zaczęłyśmy życie w nowych liceach, a potem na różnych studiach, ale mam najróżniejsze listy z tamtego czasu, które pisałyśmy regularnie do siebie. Mieszkanie Madzi było duże, z kuchennym radiem włączanym zawsze głośniej, kiedy śpiewał Krzysztof Krawczyk. Mama Basia bardzo lubiła go słuchać, a my też, siedząc po turecku w pokoju na piętrze kołysałyśmy się w rytm „Parostatku”. Opowiadałyśmy sobie nieprzeżyte historie miłosne, wymyśloną przyszłość, wygląd naszych mężów i dzieci, nasze wykreowane na użytek wspólnego wieczoru- historie. Na pewno spałam u Madzi, ale nic już nie pamiętam z tamtego czasu, tylko kolory- jasna sypialnia, szerokie, kwiatowe spódnice mamy, ciemne, wielkie oczy Piotrka, tatę siedzącego w ponurym jak czasy komuny fotelu, błękitne niebo nad nami, jasny spokój mijających dni. I miłość.

Teraz unoszę to słowo lekko, ale długo nie umiałam nazywać uczucia, które było między nami od lat. Mówiłam o niej: moja przyjaciółka, bo wydawało mi się, że miłe słowo mieści w sobie najważniejsze- obecność, na dobre i na złe, zwłaszcza to ostatnie.

Kolejny dom Madzi, już po długiej przerwie, kiedy wychodziłyśmy za mąż, specjalizowałyśmy się w naszych zawodach i kleiłyśmy rodziny, był już poza mną. Nie poznałam Brzozówki, która wraca teraz w jej wspomnieniach jak dawny sen, ze wspomnieniami w internetowej, nierealnej chmurze. Byłam za to w następnym, nieważnym i chwilowym, w którym razem lizałyśmy już rany po rozstaniach. Pamiętam niezbyt dobrze, bo to nie były czasy do zapamiętania.

Teraźniejszy dom Madzika jest szary. Z tarasu słychać dzwony z pobliskiej cerkwi, w Sylwestra oglądać można pokaz sztucznych czy laserowych ogni. Mieszkanie jest koronkowe jak dusza mojej przyjaciółki, puchate jak jej miłość. Słoneczne jak droga, którą idzie razem ze mną. To mieszkanie, z drzewami w sypialni i za oknem jest prezentem od przeszłości, która wreszcie powiedziała-przepraszam. Taras stał się mapą pogody, a rosnące krzewy cienistymi zagajnikami na trudny, letni czas pandemii.

Wśród tego piękna i ciszy, nawet mimo gwaru pobocznej ulicy w centrum- mam nadzieję, ze dom śpiewa Ci teraz, Madziu, najlepsze i najpiękniejsze szumy, zlepy i ciągi. To życzenia urodzinowe, wsłuchaj się w ich brzmienie.

Przebija w nich radość, ze jesteś.