To będą pierwsze święta, kiedy nie będziemy razem, wirusem porozdzielani w domach spróbujemy spędzić tę drugą Wielkanoc mimo wszystko obok siebie. Wczoraj wysłałam do nich paczkę, chciałam wrzucić mazurek, na znak, że pamiętam, tęsknię, ale w ostatniej chwili kupiłam maseczki, środki dezynfekujące, tran i witaminy. Rękawiczek nigdzie nie znalazłam, więc zabrałam kilka par z pobliskiego sklepu, nie chciały się złożyć, na przekór tej nietypowej przesyłce, w której wysyłam wołanie, żeby dbali o siebie.

Wyobrażam sobie teraz, jak moja druga mama i mój drugi, przyszywany tato otwierają listonoszowi drzwi, odbierają przesyłkę, rozpakowują powoli, dziwiąc się a może i ciesząc z listu na kartce z naszym wydrukowanym zdjęciem. Jak nie mogą przeczytać mojego rozmazanego pisma, szlaczków w których zapisuję do nich miłość od trzydziestu prawie lat. I jak cieszą się z tych małych prezentów AD 2020, bo przecież to towary deficytowe, zwłaszcza w tak maleńkim miejscu jak miejscowość, w której mieszkają.

Jestem daleko od nich, ale tylko ruch wyobraźni dzieli mnie od domu po lewej stronie. Idę tam wśród ławeczek, kłaniając się wszystkim, których nigdy nie poznam inaczej niż z opowieści, odprowadzana ich spojrzeniem. Mam dwadzieścia sześć lat, spodnie w paski i szarą marynarkę. Moja prawdziwa mama kupiła na tę okazję piękny komplet, bo mam zrobić wrażenie na moich przyszłych teściach, więc idę wśród szpaleru niskich domów, z których okien mieszkańcy, skryci za firankami, ciekawie patrzą na obcą.

Dochodzę do domu z wysokimi tujami, to one potem będą moim azymutem, aż do przykrego przycięcia, ale wtedy już dobrze będę znała drogę do tego domu. Witają mnie w progu, są wysocy, serdeczni, zmieniają śpiewny język, którego nie rozumiem na polski i uśmiechają się życzliwie. Spędzę w tym zaśpiewie cale swoje życie, kołysana przygraniczną melodyką, zanurzająca się w coraz bardziej zrozumiałym tempie słów białoruskich i polskich, wymieszanych w tej miękko- twardej pieśni mojej nowej rodziny.

Dom jest ciepły. To nie tylko piec, to coś więcej, może uśmiech mojej drugiej mamy, w którym topię się potem odmierzając kolejne święta, wiosny i jesienie, zbiory miodu i gwiazdki ze śniegiem. Tu zawsze jest biało, surowe, wschodnie powietrze i dwutygodniowe przesunięcie, zgodne z rytmem kalendarza juliańskiego, sprawia, że szósty stycznia, dzień wigilii to cisza, biel za oknem i rodzina przy stole. Zawsze tak samo, tata u szczytu, ja po przeciwnej, dzieci pod oknem, mama i Halina przy wyjściu, z dobrym dostępem do kuchni. Jest miejsce dla wszystkich, łączy nas stół nawet wtedy, kiedy coś pęka, zmienia się, wycina nożem wielką ranę w duszy, dzieląc na pół cały świat.

Stół pełen jest smaku. Przypominam sobie te najważniejsze: swojskie wędliny, sernik i babka z cynamonem, naleśniki i pasztet, sałatka. Kompoty, zupy i mięsa, ciasta i ciasteczka, sałaty, grzyby i pikle,nasz najlepszy Masterchef kocha nas jedzeniem, zakochuje nas do granic możliwości, zawsze z uśmiechem przepraszając, że coś może nie wyszło, nie posmakuje? Zawsze wszystko jest pyszne, wiemy, ze jest własnoręcznie wyhodowane, uprawione, zebrane i zerwane, przygotowane z wdzięcznością, że będziemy razem, że kolejne święta i rocznice, spotkania i wizyty możemy obchodzić wspólnie.

Tato bardziej milczący, zresztą tu nikt nie jest wylewny w niepotrzebnych emocjach, wszyscy i tak wiedzą, co jest najważniejsze i że miłość może obyć się bez nazywania, po prostu. Uczę się tego swoistego kodu, przedzierając przez meandry wspólnego życia. Poznaję gatunki roślin, fazy zbierania miodu, owocowania dużego orzecha i wzrastania roślin w przydomowym ogródku i na polu. Nasze dzieci poznają smak jazdy na furze, gdy ostrożnie prowadzi dziadek, uczą się turlania jajek na Wielkanoc i poznają gdaczące damy, których ciepłych jaj mogą dotknąć, wsłuchują się w klekot bociana na słupie obok, jedzą drobne jabłka i czereśnie. Jest cicho i spokojnie, ale one dorastają szybko, musimy coraz bardziej odsuwać stół od okna, bo przestaje się tam mieścić ta urocza czwórka, więc dziadek przesuwa się na bok, ustępując miejsca przy stole. Dziewczynki malują twarze, chłopcy mogą towarzyszyć dziadkowi w świątecznych toastach. A my, my patrzymy z czułością na swoje zmarszczki, które ryją bruzdy, doświadczenia, przepłakane noce i radość codzienności.

Za chwilę będzie trzydzieści lat, gdy szłam pierwszy raz do domu swego późniejszego męża, a w progu powitali mnie przyszli rodzice. To było lato i tak widzę ten dom i moich najbliższych stamtąd: jaskrawa zieleń otoczenia, kwiaty w przydomowych ogródkach, uśmiechnięte twarze stojących w progu rodziców i Haliny, jasny piec w domu, zapach pierogów i pączków, miłość.

Nic bym nie zmieniła, więc jeszcze raz przedzieram się przez mroki pamięci, nasze wyjazdy i przyjazdy, torby z jedzeniem wywożone do Białegostoku, dotykam szczęścia dziadków z rodzących się szybko dzieci- najstarszy Piotr, pierwsza dziewczynka Natalia, druga dziewczynka Gabrysia, najmłodszy, późny, rozpieszczany Mateusz. Wyobrażam sobie jak z wnuków cieszy się tato, skupiony, bez zbędnej ekspresji, szczęśliwy z tej udanej parki, razy dwa. Mama cieszy się głośno, po swojemu, piekąc i gotując, tym razem w słoiczki, żeby było dla nas, rodzących, zmęczonych coś pysznego do zjedzenia. A wszystko w kuchni, najważniejszym miejscu domu, mieszczącej wszystkich dookoła obok krzątającej się mamy.

Nie nauczyłam się tak perfekcyjnie okazywać miłości, stąd tylko maseczki i witaminy. Zaklinam w nich wszystkie modlitwy świata, żeby można się szybko spotkać, wyściskać i śmiać z niemożliwości robienia czegokolwiek w tych sklepowych izolatorach, które pocą dłonie. Ale rękawiczki i inne drobiazgi, które wrzuciłam do paczki są koniecznością w tym świecie bez rychłej, wspólnej przyszłości. Świat wymaga od nas bohaterstwa, którego nie znamy- czyli nie spotykania się z miłości. Podejmuję wyzwanie, choć teraz, u progu nowego dnia, tuż przed Wielką Nocą mama wysyła kulinarne SOS, ze czekają i tęsknią. Mój kompas skierowany na wschód. Tam zawsze jest dla mnie miejsce przy stole.