Obudził mnie telefon o szóstej trzydzieści. „Pomyłka”- usłyszałam i ktoś natychmiast się rozłączył. Tak zaczęła się Wielkanoc.

Zdążyłam ze wszystkim: paczka z indykiem zrobionym tak jak lubi, pikantne papryczki i baranek z czekolady, a w małym plastikowym pudełku jajko, kiełbaska i kawałek chlebka, nad którym pomodliłam się nowocześnie, z komórką. Wszystko pojechało do Warszawy, i dopiero potem mogłam zająć się rzeczami przedświątecznymi, praniem pościeli, trzepaniem mniejszego dywanu, układaniem kwiatów w wazonie i pieczeniem chleba. Wyszedł, choć zamiast drożdży dodałam sodę, kiedy się piekł, ładnie pachniało w domu, do którego nikt miał tym razem nie zjechać.

  Najwięcej czasu zajęło mi szukanie. Kiedy pierwszy raz włączyłam mszę świętą w telefonie, usiadłam  na brzegu łóżka, bokiem, jakbym chciała przypomnieć sobie, ze właśnie kipi mleko. Było mi niewygodnie tak siedzieć, spoglądając przez ramię, prawym, słabszym od zawsze okiem na ścianę z nim i na modlitwę w komórce. Więc potem oswoiłam miejsce po drugiej stronie i on był wtedy naprzeciwko. Zielony, skupiony, na obrazie Dymitra Grozdewa – na wyciągnięcie ręki. Pomyślałam,że potrzeba tu specjalnej oprawy, jakiejś świecy i natychmiast zawstydziłam się tego skojarzenia, mimo, że byłam sama w tej powierzchni cztery na cztery, w której zasypiam szybko i budzę się nagle, do nowego dnia. Mój Bóg patrzył z uśmiechem, jak nonszalancko udaję, że to na chwilę, na dziś, jutro wszystko wraca do normy. Że- no, bez obciachu, nie będę przecież stroić ołtarzyka.

 To byłam ja- nowoczesna i gardząca stereotypami, więc i ściszająca połączenie on-line z mszą, żeby nikt nie słyszał, że modlę się teraz w swoim domu, zawstydzona, że jestem jak pani Danusia z drugiego piętra słuchająca zbyt głośno radia z Torunia.

   Mój Bóg patrzył na mnie wyrozumiale, gdy wstydziłam się napisać w komentarzu Pogłębiarki, że tak, jestem wzruszona, dziękuję za uczestnictwo we mszy, Jezu ufam Tobie.

 Kwiaty postawiłam kilka dni później, a na końcu krzyż. Trochę to trwało, zanim oswoiłam sypialnię, której każdy kąt znam od lat. Tydzień minął, zanim zrobiłam tam prywatny pokój schadzek, intymne tete-a-tete z moim Bogiem. Dopiero po kilku dniach mogłam myśleć bez zażenowania, że idę na spotkanie z nim. Taka przypadłość czasów, w których trudno wprowadzić na salony młodego chłopaka z brodą w długiej sukni, który chce zbawić świat, wybacz, Jezu, ale nie.

A jednak powoli coś się zmieniało. Przywiązałam się do myśli, że wieczorem, codziennie o 18.30 widzimy się przez trzy kwadranse, czekałam na zapadający zmierzch, żeby móc usiąść naprzeciwko, przy blasku świecy, odświętna ja i zwyczajny on. Trzy ostatnie dni przed wielkim dniem byliśmy ze sobą dłużej i nie było łatwo, czułam jak pęka we mnie fala podtrzymywana od dawna, pełna pozbieranych śmieci i śmierci z ostatnich lat, pełna pustki, jakkolwiek dziwnie nie zabrzmiał ten oksymoron, żalu o to, co się wydarzyło i nie wydarzyło. Wydawało mi się, że spędzam ten czas sama, ale mój Bóg był obok, delikatnie napełniając mnie sensem wchodzenia w ciemność. Mam wrażenie, że siadał obok mnie lub leżał obok zwiniętego kota, szczęśliwego, że jestem w sypialni drugą godzinę. Był jak przyjaciel, który nie zważając na kwarantannę-przybiegł prosto z krzyża, żeby nie było smutno.

Więc ten telefon zadzwonił wcześnie i był pomyłką, choć myślę, że to Bóg wykręcił mi numer dziś rano. Wstałam, niebo było już w słońcu, a świat – pusty. Nie szukałam odsuniętego kamienia, ani też nie odrzucałam kamieni z siebie, bo już ich tam nie było. Kiedy spojrzałam na ścianę, Jezus puścił do mnie oko: „nie marnuj ani chwili z tej fajnej niedzieli. Nakarm koty, a potem napisz o mnie na fejsbuku.”

Więc piszę. A zaraz po wszystkim idę wykąpać się w jego łasce.

Wesołego Alleluja, Boże.