Do kogo tęsknię najbardziej, zamknięta tu, w swoim pięknym domu, gdzie wszystko jest tak bardzo moje? Kogo brakuje mi najbardziej? Zadawałam sobie to pytanie przez cały tydzień, krzątając się między gościnnym, gdzie pracuję, a biblioteką, gdzie piszę. I sypialnią, gdzie oglądam i śpię. Wyrównywałam fizyczny sens życia, śpiąc i jedząc mniej kompulsywnie, budziłam się niezbyt wcześnie, jakbym chciała naspać się na zapas. Jak Mały Książę na swojej planecie, tak samo samotna i tak samo ze wschodami i zachodami słońca. Z jednego okna wzchodziło, w drugim chowało się na kolejną noc. Uprawiałam swoje storczyki i fiołki, jeszcze bez kwiatów, puste.

Więc za kim tękniłam?

Dzieci odzywały się codziennie w swoim rytmie. Mati dzwonił wieczorem, po pracy, Natusia łapała mnie pośpiesznie, ale z obowiązkową dawką zapewnień, że kocha najmocniej. Agusia piła ze mną kawę na faceTimie. Magda i Gosia pisały, moi bliscy mężczyźni dzwonili. Poza smutną środą, wszystko było jak dawniej, pogodne i pełne sensu. A jednak dokuczał mi jakiś brak, który szczerzył zęby wieczorem, kiedy powoli gasiłam światła i robiła się prawdziwa noc. Nie umiałam go nazwać, ale czułam, że wypełnia mnie przerażająca ciemność. Przerażająca, bo czułam się czymś innym, niż tylko częścią świata, w którym gaśnie światło słońca.

A tymczasem człowiek jest tylko delikatną materią, a ogromny świat zmarszczonym jabłkiem. Chcieliśmy po swojemu ujarzmić naturę, niepomni na krzyk wypalanych lasów, mordowanych zwierząt, wykorzystywanych ludzi. Policzyłam, ze w czasie dziesięciu lat odbyłam dwadzieścia dwie podróże samolotem – tylko po to, żeby zobaczyć, ze świat wszędzie jest taki sam. Myślę teraz o tym ze wstydem, bo może trzeba było zatrzymać się wcześniej?

W tym czasie koronwirusa dostrzegam niesamowite doświadczenie, schodzi głęboko we mnie lęk, co dalej. Kiedy wróci mój świat, czy wszyscy, których kocham są bezpieczni, czy przetrwamy? Ale jednocześnie planuję spokojne lato- wsłuchana w śpiew mojej ziemi, w śmiech moich dzieci, w kojący kochany głos, skryta w ciepłych ramionach. Wybaczyłam i proszę o wybaczenie, byśmy mogli skoncentować się na tym, co najważniejsze.

Więc kiedy tak leżę w nocy, tuż przed zaśnięciem, słyszę nie tylko jak ganiają się moje dwie kotki. Słyszę, jak Bóg przychodzi w moją ciemność i zapala latarnie, głaszcze mnie po głowie i uspokaja. Wprowadziłam go w swoją przestrzeń, uchyliłam drzwi szerzej i widujemy się codziennie. Dla niego stworzyłam mały kącik w sypialni, gdzie codziennie spotykamy się w przestrzeni pomiędzy dwoma kościołami- jezuickim w Warszawie i moim, na czwartym pietrze bloku na Nowym Mieście. Bóg pozwala mi płakać i skarżyć się na to, co się stało, przyzwyczaił się do mojej żebraniny, uśmiecha się wyrozumiale, kiedy ciągle go proszę o lepszy świat, zdrowsze dzieci, miłość lub rychłe spotkanie z mamą i tatą. Jest bardzo ludzki, ma oczy pełne współczucia i często płacze ze mną. Ale zawsze kiedy się rozstajemy – dotyka mojej ręki i natychmiast staje się dobro. I wtedy wiem, że jest moim Bogiem, z którym bardzo mi po drodze.

https://www.youtube.com/channel/UCqn1lb_mNgrpAOGLEc1YGwQ

Poświęcam mu więcej czasu niż zwykle. Fascynuje mnie ta siła, z jaką mnie leczy i to, że jest zawsze, kiedy go szukam. Czytam słowa „Rekolekcji” arcybiskupa Grzegorza Rysia, bo są w niej Słowa mojego Boga poddane refleksji już nie tak emocjonalnej, jak moja, ale rozważonej na modlitwie. Post, jałmużna, trwanie w modlitwie- pokazane w konferencjach i kazaniach. Czuje się, ze to Słowo autor czytał wielokrotnie, czuł, ważył w dłoniach, a potem rozważał także tu, w książce. „Czy jesteśmy gotowi na radykalną nowość w naszym życiu?Na to, że wszystko, co było do tej pory dla nas jasne i oczywiste, trzeba będzie zostawić?”- jak proroczo brzmią teraz te słowa, prawda?

Więc i ja czytam tę wspaniałą książkę i redukuję swój świat ze słowa -ale. Tak, idę za Tobą, ale…, tak, poszczę, ale …

Ale.

Kiedy Pismo dociera do ciebie jako wola Boga, to cie pożywi. Jesli jest to dla ciebie ogólna książka kształtująca światopogląd- to bieda„-zaczyna swoje rozważanie ksiądz Grzegorz Ryś. Ile razy zabierałam się za post tylko po to, żeby schudnąć? Nigdy mi się to nie udawało. Kiedy, jako palaczka, rzucałam palenie na Wielki Post- potrafiłam wytrwać tylko do nocy Zmartwychwstania, czekałam do północy, żeby zaciągnąć się łapczywie dymem, zapalić. Taka walka z samym sobą i próba udowodnienia sobie, ze dam radę. I dawałam, ale gdzie był Bóg? Pewnie stał za zatrzaśniętymi drzwiami, żeby nie przeszkadzał.

Ale mogę pochwalić się doświadczeniem rzucenia palenia, kiedy już nie musiałam się z sobą ścigać, nie było już nic -tylko pragnienie by działał we mnie – chorej, opuszczonej, umierającej. Mój Bóg otworzył moją głowę, zresetował mi mózg i- sprawił, że zapomniałam, ze palę. To było kilka lat temu. Skuteczna terapia 🙂

Więc czytam tę książkę o trzech filarach chrześcijaństwa: modlitwie, poście i jałmużnie. Czekam na wieczorne światła, które mi zaświeca, żebym się tak nie bała. Redukuje moje pragnienia do miłości, bo w niej jest wszystko co potrzebne do życia. Zapewnia o tym, że jest zawsze obok. Podsuwa słowo pocieszenia, gdy płaczę. I szepcze mi do ucha, że to za czym tęsknię, jest blisko. Stoi obok mnie i jest wieczne.

Moja tęsknota. Mój Bóg.