Gdzie hasa dusza mojego kota, który umiera właśnie na moich kolanach? Jest Wielka Sobota, zamiast być wśród ludzi z koszyczkami, siedzimy tu, a z nami trzy psy, dwa na kolanach i jeden kot. Mój. Nie myślę o święconce, dotykam słabnącego ciałka mojego Sylwestra. Pani obok głaszcze starego psa, przywarł do niej i widać, że bardzo się boi. Czekamy. Przed nami wizyta u weterynarza, ostatnia przed świętami, przyszliśmy tu z chorującymi zwierzętami, i siedzimy cierpliwie w długiej kolejce. Od jutra dwa długie dni radości, jak trudno w to uwierzyć, kiedy patrzy się na cierpiące zwierzęta.
Mops obok mnie jest stary, już prawie nie widzi. Wymiotuje. Pani głaszcze go delikatnie i co chwila mówi, żeby się nie bał. Pies nie rusza się, leży jakby zapadł w sen. Przytulam mocniej do siebie Sylwestra. Kuli się w białym kocyku, który znalazł dla niego mój syn. Już nie miauczy, pod palcami wyczuwam ciepłe, mięciutkie ciałko, aksamit sierści, długie pazurki, wilgotny nos.
Mój kot odchodzi nieśpiesznie, żegna się z każdym dniem, odliczając po kolei pożegnania. Z poniedziałkiem, wtorkiem, środą i następnymi, których przeżył wiele w swoim osiemnastoletnim życiu. Chudnie, traci ochotę na przytulanie i apetyt, chowa się do szafy, gdzie, zasypiając, wypuszcza swoją duszę, żeby pohasała. Kiedy Sylwuś zasypia- dusza podbiega do mnie, Włazi mi na ręce, łasi się do wspomnień, mruczy w mojej głowie, łaskocze w serce, tuli do myśli. Pociesza mnie, żeby nie płakać, byliśmy ze sobą wystarczająco długo, żeby się sobą nacieszyć, a teraz czas już iść. No już, dość tego mazgajenia, nie walcz. Puść. Nie płacz. Dziękuj za możliwość spotkania, tam w realnym świecie i tu w przestrzeni poza nim.
Ale ja nie słyszę tego pożegnania, chowam kota do torby z kocykiem i biegnę do weterynarza. Zastrzyki, badania, kroplówki, błaganie, strzykawka z jedzeniem, płacz. Nie słyszę co mówi do mnie dusza mego kota, reanimuję zmęczone ciałko, tak jak pani obok mnie. I pan. I może nawet ty. Ratujemy nasze zwierzęta, zaklinając czas, żeby się zatrzymał.
Jest Wielka Sobota. Zaraz zamkną sklepy, z trzepaków znikają ostatnie dywany, a ze sklepów z garmażerką – żurek. W tym roku już nie zdążę kupić na święta białej kiełbaski, ale odkąd zabrakło mamy – wszystko jest tylko umowne, do zaakceptowania każda zmiana w stałym do tej pory świętowaniu. Poza tym słowo Sylwester dusi mnie w gardle, nie chcę tych świąt. Chcę cofnąć czas do dnia, kiedy osiedlowy fighter tak głośno wołał w mroźny czas, ze zeszłam po niego i zabrałam do domu. Albo do dni, kiedy budził nas chodząc po twarzy, łapał wróble na balkonie, otwierał sobie zamrażarkę w poszukiwania jedzenia lub po prostu, wdrapywał się na kolana i zasypiał, zwinięty w kulkę.
Siedzimy ściśnięci przy Duboisa, a na ulicy ruch już mniejszy, zaczyna się świętowanie. Słońce grzeje, świat budzi się do wiosennego życia, za kilka godzin Jezus, jak co roku przyniesie obietnicę zbawienia. Przytulamy się do naszych odchodzących zwierząt, dziwiąc, że te bezwładne ciałka nie służą już do aportowania, spacerów, wyginania się i prężenia, radosnego machania, pulsowania od mruczenia, życia. Prędzej czy później staniemy przed decyzją, gdzie zakopać małe szczęście zawinięte w biały kocyk. I co z kocią duszą? Gdzie pójdzie? Jak ją kiedyś spotkam?
Wchodzimy. To prawie koci dziadek- uśmiecha się pani doktor, poznaje mnie, pyta o radio. Poważnieje, gdy tłumaczy, że niewiele można już zrobić. „Pani kot odchodzi, i tak jak na zwierzę, bardzo długo było z panią”. W tych słowach jest cała nieskończoność spojrzenia Sylwestra, kosmos zaklęć, którymi wołałam go do kuchni na śniadanie, magia odczytywania przyszłości z lotu piórka, którym się bawiliśmy, wszystkie kartony, które na chwilę stawały się jego domem. Śnione miseczki z jedzeniem, żywa woda odkręcana z kranu tylko dla niego, słoneczne placki na dywanie, które zamieszkiwał i serce mego syna, którego kot wychowywał od małego. Może najbardziej w tych słowach jest cichy smutek Mateusza, który musi dorosnąć do samotności w łóżku, już bez Sylwestra. Tylko jak to zrobić, kiedy byli razem od pierwszych chwil? Pamiętam, jak leżeli razem. Kiedy wróciłam ze szpitala, Sylwester oplótł sobą maleńkie ciałko nowo narodzonego dziecka. Maleńki biały węzełek i szara kulka nieskończone, mruczącej miłości.
Więc jest Wielka Sobota. Niebawem przyjmę światło Bożego zmartwychwstania. W litanii wszystkich świętych połączę z moimi zmarłymi rodzicami i raz jeszcze poczuję wodę spływającą z mego czoła po odnowionym chrzcie. Moja dusza wzniesie się do nieba i -jestem pewna- spotka tam dusze zwierząt, które kiedyś kochałam. „Jeśli Bóg uzna, że są ci potrzebne do zbawienia, będziesz je miała obok siebie„-powiedział kiedyś jeden z mądrych księży.
Na razie jednak wracam do domu. Kot wchodzi do szafy, gdzie teraz mieszka. Ale raz na jakiś czas podchodzi bliżej, z trudem wskakuje na pudło komputera, przy którym piszę ten tekst, a potem wchodzi mi na ręce. Przytulamy się do siebie i tej chwili. Sylwester patrzy mi w oczy swoimi mądrymi oczami, w których schował się kosmos. Oddychamy z trudem, słysząc, jak łzy rozbijają się o mięciutkie futerko. Liże je po chwili, zmazuje z siebie.
Przed nami wieczność. Ale zanim ona, patrzę na swego kota, który gaśnie w moich rękach. Jutro Niedziela Zmartwychwstania. Zastygamy w oczekiwaniu- i nadziei.
Piękne zdjęcia , dużo siły Ci życzę Dorotko