Pojawiały się nie wiadomo skąd. Nagle, jakby przebijały niebo i miały za chwilę ściąć każdy z trzech górskich szczytów leżących w oddali. Siedziałyśmy na plaży wpatrzone w górę, nasłuchując charakterystycznego sunięcia przez błękit, zawsze z tym samym zachwytem. Mały punkt stawał się po chwili ptakiem, a potem kolosem, szybko zniżającym lot. Przelatywał nad monastyrem, Mysią Wyspą, tłumem ludzi z aparatami. A potem, w oddali dwustu metrów lądował miękko, siadał na ziemi, jakby zmęczony tą pośpieszną podróżą. Nawet nie wiedziałyśmy, że na Korfu jest najkrótsza linia startowa ze wszystkich europejskich lotnisk, i że samoloty są w centrum nie tylko naszego zainteresowania, także komunikacyjnego. Z każdym startem i lądowaniem- ruch samochodów w mieście, od którego lotnisko jest oddalone tylko o trzy kilometry, jest wstrzymywany.

 

Dla nas to był czas spotkania nieba i ziemi. Kruchości z dostojeństwem, świata przeszłego z teraźniejszym. Gdzieś, ktoś wsiadał do samolotu, a w czasie lotu gubił godzinę lub ją zyskiwał, niebo wyrównywało rachunki, z pobłażaniem uśmiechając się, że to nieistotne. Uśmiechnięte, pełne słońca niebo to znak charakterystyczny Grecji. Byłam zatem zdziwiona, gdy w dniu pogrzebu Zosi nagle się zachmurzyło, zaczął padać deszcz, wiał silny wiatr, było pochmurno. Tak jakby przyleciała na tą piękną zieloną wyspę i chciała mi dać znać, że jest obok. Zresztą, wypatrywałam jej przez kilka dni. Zosia zawsze przychodziła w odpowiednim czasie.

 

Świat Korfu jest prosty: to spieczone słońcem domy, obrośnięte bluszczem, kwiatami i gronami słodkich winogron, które dają cień. To śniadzi ludzie, otwarci na przybysza z nieba, turyści nie są w stanie zakłócić ich spokojnego życia. Zostawili im zabytki, uliczki w centrum z wszechobecnymi stolikami i siedziskami, plaże w centrum miasta, w zamian znajdując nisze na uboczu. Trafiłyśmy do jednej z tawern, gdzie sami Grecy świętowali rodzinnie czas weekendu, jedząc i głośno się bawiąc. Nasz gospodarz pokazał nam kawałek pustej plaży, gdzie wygrzewali po pracy swoje ciała młodzi Korfianie, piękni, wysportowani, szczęśliwi.

Świat Korfu jest zielony: to ogrody cytrusowe i winnice, gaje oliwne. Ponad cztery miliony drzew na wyspie, najstarsze mają po pół tysiąca lat i zostały sprowadzone przez Wenecjan, których pozostałości widać tu także w języku i architekturze.  Na Korfu czujesz się jak w wielkim, pachnącym ogrodzie- tylko tu jest siedem odmian mięty, liście laurowe rosną na plaży, dziki koper okazuje się być anyżkiem, a pomarańczowe owoce przypominające morelki to kumkat.

W kuchni, z której widok z okna uchwyciła Magda- robiłyśmy  sałatkę choriatiki- grecką,  nieśpiesznie jedząc ją na śniadanie, kolację i …obiad. Pyszne oliwki i prawdziwa feta- stworzyły to śródziemnomorskie danie.

 

Najpiękniejsza była jednak na tej wyspie cisza. Potrzebowałam jej, żeby ułożyć sobie świat po odejściu Zosi, zrozumieć nieuchronne, zaakceptować kolejny brak. Siadywałyśmy z Magdą przy mrożonej kawie, zawsze w tym samym miejscu i patrzyłyśmy w przestrzeń nieba, które raz na jakiś czas dziurawił samolot. Dziura natychmiast się zabliźniała, samolot szczęśliwie  lądował, ale za chwilę pojawiał się następny. Dzięki temu mogłam rozchylać tę niebiańską przestrzeń i wdychać czas wieczności.

 

Któregoś dnia popłynęłyśmy na oddaloną wysepkę. „Tylko niebieskim stateczkiem!”-powiedziała Magda, a ja chętnie przystałam z uwagi na kolor morza i nieba. Za dwa i pól euro dotarłyśmy do celu. Jak wszędzie, i tam były koty, a z jednym zaprzyjaźniła się- karmiąc go, Madzia. Przecież to mysia wyspa! -pomyślałam, ale Madzia i tak wyjęła puszkę z kocim jedzeniem i rozwiała złudzenia, że tłuste myszy są przysmakiem naszego znajdy 🙂

Wyspa była maleńka, obeszłyśmy ją w dziesięć minut. Na górze, jak wszędzie w Grecji był maciupci kościółek bizantyjski z XII wieku. I cisza rozrywana szumem cydad.

Największe wrażenie fotograficzne robił jednak śnieżnobiały klasztor, monastyr z 1685 roku, połączony w wyspą mini groblą, po której spacerowali turyści i nowożeńcy.  To cerkiew, gdzie znajduje się ikonostas, którego ikonopiscy, konserwatorzy nie mogą odnowić, gdyż żadne barwniki nie pozostają na ikonach.  Monaster Kassopitras jakby wyłonił się z morza, i to w dodatku na krótką chwilę. Jak samolot na niebie, z którym ta chimeryczność istnienia ją go połączyła.

Najpiękniejsze jest Korfu bladym świtem. Uliczki, nie rozgrzane jeszcze upałem, zapraszają do góry i na boki. Czasami trudno jest się przez nie przecisnąć. Tym, którzy już odczuwają gorąco, sklepikarze proponują wachlarze. Kobiece, delikatne, zwiewne. A obok nich przepiękna biżuteria i ikony świętych, a zwłaszcza Spirydiona.

 

Lubiłyśmy przysiadać przy maciupeńkich kawiarenkach. Lubiłyśmy przymierzać kolczyki, pić sok ze świeżo wyciśniętych pomarańczy. Patrzeć na ludzi i słuchać dzwonów cerkiewek, tak różne to brzmienie niż nasze!

 

Cieszę się, że Magda była ze mną. Po raz pierwszy pojechałyśmy bez dzieci, zdane na same siebie. Wyjeżdżałam w smutku, nie do końca wiedząc, czy dobrze robię. Magda była przy mnie w ciszy, jak prawdziwa przyjaciółka, która wie, że jest się obok siebie bez słów. Ukojenie dawała mi wizyta w monastyrach, siadywałam tam i słuchałam Zosi przechadzającej się w moich myślach.

 

To tu wybrałyśmy się na Liturgię wraz greckimi lokalnymi tradycjami, w cerkwi gdzie znajduje się cudowna ikona Matki Bożej uzdrawiającej dziecko ze ślepoty – nie ręką ludzką uczyniona. Pojawiła się na ścianie cerkwi w momencie, gdy Bogarodzica uzdrawiała chłopca Stefanosa. Po Liturgii obejrzałyśmy dwa chrzty, a potem z lokalnymi mieszkańcami wypiłyśmy kawę i zjadłyśmy bułkę drożdżową w maleńkim, pełnym papug ogrodzie.

 

 

Na koniec to my przebiłyśmy niebo naszym samolotem, który przeniósł nas do kraju. Kiedy szybko startował, zobaczyłam na wodzie cień skrzydła, a może ślad po nie zacerowanym dokładnie niebie, odbitym w wodzie? Samolot był już wysoko, nie zdążyłam się przyjrzeć dokładnie. świat zielonej wyspy migał mi przed oczami, aż wreszcie zniknął.

Poczułam, ze wracam do domu.

Nie wiem na pewno, ale chyba ktoś machał mi na pożegnanie.