Od samego początku bardzo mnie ciekawił: lubił schody prowadzące za łomżyńskim rynkiem w dół Narwi, fotografował czarne bociany, wierzył w znaki od losu, a przede wszystkim nazywał się wyjątkowo tajemniczo- Gabor Lorinczy. Węgier na Kurpiach- to brzmiało dziwnie, zgrzytało i prowokowało pytania. Skąd? Po co? Jak? Dlaczego? Kiedy?
Kiedy po latach mogłam je już zadać, posługując się wiedzą dziennikarską( zawsze stawia się ich pięć) – dostałam coś więcej. Gabor Lorinczy opowiedział mi historię swego zakotwiczenia w Łomży, a przy okazji podarował trzy zdjęcia z lat pięćdziesiątych, mówiąc, że bezskutecznie szukał postaci z tych fotek i .., że może pomoże radio? Nie było wtedy okazji, ale dzielnie nosiłam fotografie w notesie, przez kilka lat przyglądając się parze zaciśniętej w uścisku, lokowi damy i nieobecnemu spojrzeniu obojga. Nosiłam tez niespełnione marzenie, żeby udało się rozwikłać zagadkę-kim są ci ludzie ze zdjęcia i co z nimi dalej się działo? Z panem Gaborem już się potem nie spotkałam, zdjęcia po latrach zapadły się w nieznaną szufladę, przeszło, minęło. Aż do wyjazdu do Budapesztu, kończącego tegoroczne lato.
Każda ulica, plac zwany tu ter, wszystkie sklepy, mijane witryny mogły nosić ślad tych dwojga ze zdjęcia. W termach, tych najstarszych, z czasów tureckich przyglądałam się twarzom ludzi wygrzewających się obok . Najlepiej czuliśmy się w najidealniejszej z temperatur, 36 stopni, baseny z wodą powyżej (42 stopnie) rozgrzewały rysy: twarze czerwieniały i pęczniały. W chłodniejszej- 26 stopni i mniej – dla odmiany tężały, konserwowały się w tu i teraz. Ani śladu loczku wśród zmoczonych fryzur.
Twarze mijały mnie też podczas kilku spacerowych dni- pogoda postanowiła przyjrzeć się samej sobie w deszczu i promieniach słońca. Było miło, jedni kontemplowali Krwawy Księżyc, inni, w krótkich rękawach, pytali o drogę, manewrując pomiędzy rozstawionymi letnio stolikami. Twarze pochylały się nad sobą, uśmiechały, wymieniając słowa, otwierały usta do gulaszu, gotowanego wszędzie, przysłaniały się parasolami podczas rzęsistego deszczu, zmieniały. Japońskie, ciemnoskóre, ładne, damskie i męskie, niewinne i trącone czasem. Ale ani jedna nie była tą, której szukałam.
Tamta twarz wrosła w moją pamięć. Nie mogłabym przejść obok niej obojętnie, bez jó napot kívánok, a nevem Dorota, Gabor dał mi pani zdjęcie, chcę tylko zapytać, czy wszystko w porządku? Jak udało się pani przetrwać tamte czasy, i te, gdzie tyle nienawiści wokół drugiego człowieka?
Gdybym spotkała tę młodą dziewczynę w sukience w grochy, z wywiniętym lokiem i w uścisku z ukochanym, pewnie zahaczyłabym o wiele ważnych rzeczy. Uchodźców, klęczących żebraków, bezdomnych, kraty w witrynach i domach, młodych mężczyzn, którzy nie wyjechali do Londynu- i zapytała o wszystko jednym słowem-dlaczego?
Ale nigdzie jej nie było.
Więc chodziłam po Budapeszcie najpierw wpatrzona w twarze, a potem w domy. Wspaniała historia zapisana w fasadach, balkonach, rzeźbieniach. Chciałam sfotografować każdy mijany, i bramę, podwórko, ulicę, okno. Wisi nad nimi nie tylko niebo, ale tez odległa rzeczywistość pięknych Austro-Węgier, czasów niezwykłych dla sztuki.
Oto kilka zdjęć. Jest wśród nich wszystko, co najważniejsze. Poza jednym- uśmiechem dawnej pary z dawnej fotki jakiejś Luizy, Ażeliny, Jagorty czy Tany.
Może ten wyjazd do Budapesztu był po to, by zrozumieć, że czasem nie można odszukać wszystkiego?