Ciocia Marysia mieszka w Szczecinie, słynie z tego, że była elegantką szyjącą modne suknie w Danie i że uciekła sprzed ołtarza. Wszystkie trzy sprawy ekscytowały mnie w dzieciństwie, ale zwłaszcza tę ostatnią, podawaną szeptem przez liczne ciotki- lubiłam sobie wyobrażać. Jak przychodzi właściwy moment, ciotka wkłada ciężkie kozaki, przesuwa welon na bok, chwyta za róg białej sukni i biegnie, biegnie przed siebie. Ciocia Marysia zawsze była dla mnie uosobieniem odwagi i walki o siebie, a przy okazji niezłą łobuziarą, która za nic ma konwenanse i zasady. Lubiłam o niej myśleć, zwłaszcza, że była odległą historią, daleką ciocią a właściwie nawet cioteczną babcią. Zawsze w moich myślach ubrana była na biało.
Tak, to była siostra mojej babci. Babci Stasi nie ma już ćwierć wieku, a ciocia ciągle wygląda jakby czas nie istniał. Ale przecież istnieje, widzę jak zmienia rysy mojej twarzy, spowalnia i usypia ruchy, zmienia punkt widzenia na wszystko, pędzi. Więc -zakupiwszy bilet kuszetkę- wsiadłyśmy we dwie (z moją amerykańską siostrą, która przyjechała do Polski na wakacje) do pociągu i ruszyłyśmy na drugi koniec Polski. Jechała Kasia i …Kasia, choć obie mamy zupełnie inne pierwsze imiona. Jesteśmy obie z sióstr Teresy i Aliny, a więzy krwi trzymają nas mocno obok siebie.
Tych kilka dni było jak podróż bez czasu i przestrzeni. Pociąg pędził, kiedy obie, uwięzione na najwyższym łóżku, na którym można tylko leżeć, śmiałyśmy się jak nastolatki. Jak w nocy zejść z wysokości ponad dwóch metrów? „Nie składaj tak rąk, nieboszczyku”- śmiała się Kasia, kiedy oparłam je splecione na brzuchu. „Nie chrap za głośno” rewanżowałam się, choć za godzinę cały przedział chrapał równym rytmem. Pewnie ja też.
Czułam się jak nastolatka, która jedzie do cioci na wakacje. Kasia czuła to samo, wyrwałyśmy się z rytmu rodzinnego i wreszcie, w okoli Łodzi czy Poznania mogłyśmy przypomnieć sobie jak to było kiedyś, dawno temu, w czasie bez zmartwień i przemijania. Pędziłyśmy w ramiona naszej ciotki, jakby tam, w jej uścisku miał się otworzyć sezam naszych minionych dni, z od dawna nieobecnymi bliskimi- babcią Stasią i jej innymi siostrami, prababcią Feliksą, moją mamą, zmarłymi zwierzętami, uśmierconymi miłościami, marzeniami już nie do wymarzenia. No i nami, dwiema Czułam się jak nastolatka, która jedzie do cioci na wakacje. Kasia czuła to samo, wyrwałyśmy się z rytmu rodzinnego i wreszcie, w okoli Łodzi czy Poznania mogłyśmy przypomnieć sobie jak to było kiedyś, dawno temu, w czasie bez zmartwień i przemijania. Pędziłyśmy w ramiona naszej ciotki, jakby tam, w jej uścisku miał się otworzyć sezam naszych minionych dni, z od dawna nieobecnymi bliskimi- babcią Stasią i jej innymi siostrami, prababcią Feliksą, moją mamą, zmarłymi zwierzętami, uśmierconymi miłościami, marzeniami już nie do wymarzenia. No i nami, dwiema trochę przestraszonymi dziewczynami w kucykach
Pociąg kibicował w podróży, pędził tak, jakby trzeba było zdążyć jeszcze powiedzieć sobie kilka ważnych słów i wreszcie usłyszeć jak to było z tą ucieczką.
Szczecin przywitał nas kolorem rozlanego na niebie budyniu. Wąchałyśmy świat, idąc do hotelu, pachniał pasztecikiem. Pasztecik z pikantnym barszczykiem, jazda taksówką na Pochyłą przez ogród jak z kart nastoletnich książek, siostrzana miłość, o której zapomniałyśmy w oddaleniu od siebie, kolorowy fartuszek cioci- to wszystko widzę jako Szczecin.
Szczecin ma głos wzruszonej cioci Marysi, jej szczupłą sylwetkę, Szczecin podaje nam rosół i dziwi się, ze taka długa podróż tylko po to, żeby się spotkać? Szczecin ociera łzy i trzyma za rękę i jeszcze pokazuje zdjęcia wujka, który odszedł niedawno i za którym się tęskni. Ale listów miłosnych od niego nie pokaże, bo są rzeczy nie z tego świata i taka to właśnie była miłość, do której w długiej białej sukni w mojej głowie, uciekała młoda ciocia.
O swojej dywersji ciocia powiedziała niewiele, ot, nie kochała tamtego chłopaka, a w Szczecinie czekał Stach, ale bliscy chcieli, żeby miała majętnego męża i bliżej domu. Ślub cywilny się już odbył, ale kto by tam uznawał coś takiego jak zapis w urzędzie. A tuż przed kościelnym mama cioci Marysi, a moja prababcia ruszona sumieniem- wyjęła listy od zakochanego przyszłego wujka i Marianna juz nie miała innego wyjścia, tylko jedno: drzwi prowadzące je prosto na pociąg. Odprowadzała ją mama, przemoczyły nogi, w świecie bez komórek i nawet telegramów pojechała w świat mokra i zziębnięta.
Kiedy ciocia opowiadała tę historię, obie konfrontowałyśmy ją z szeptami rodzinnymi i własnym wyobrażeniem. Welon na głowie? Nie, jechałam w kapelusiku. Biała suknia zadarta do góry? Któz jechałby tak w pociągu? Klątwa porzuconego męża? Wtedy nie rzucało się klątw, zresztą męża też się nie rzucało tak łatwo jak teraz, Marysi było przykro tak uciec, ale wyjścia nie miała. To była miłość, najprawdziwsza, dobra, czuła, cicha, mądra, do śmierci i po śmierci.
Wracałyśmy spełnione, wysyłając życzenia, żeby Stach nie słał jej pośpieszających liścików z nieba. W objęciach tej ostatniej ciotki w rodzinie czułyśmy się jak Kasie sprzed czterdziestu lat, objęcia Marysi miały cudowną zdolność cofania czasu, jak tsunami. Wiedziałyśmy, ze to nie będzie chwila na wieczność, ale wystarczyło zamknąć oczy i słuchać jej głosu, żeby wróciły morwy na podwórku dziadków, nieistniejąca letnia kuchnia, rów, przez który skakałyśmy, nasze mamy młodsze o wiele od nas teraz, przeorana bruzdami twarz dziadka Antoniego i babcia w zapasce. Tsunami czasu cofnęło się i odsłoniło coś, co w swoim tembrze głosu miała ciotka, spokój naszego dzieciństwa, pogodny świat, dobry, pełen sensu.
Na pożegnanie ciocia Marysia podarowała nam po trzy kryształowe kieliszki. Symbolicznie scaliła nas tym rozkompletowanym zestawem, bo za każdym razem, kiedy podniosę w nim wino, będę pamiętać o niej i o nas, o Szczecinie tuż pod zachodnią granicą, szalonej jeździe pociągiem, naszej radości bycia ponownie dziećmi, jej łzach i pięknym ogrodzie, mojej Kasi, robiącej siostrzane kanapki. Naszej rodzinie.
Obiecałam sobie, ze jeśli wleję do kryształowego kieliszka wino, to zawsze będzie białe. Jak suknia cioci Marysi, uciekającej sprzed ołtarza.