Ignacy. Nie pamiętam, kiedy zaczęliśmy się odzywać i spotykać. Na pewno było to w białostockim życiu tego znanego pisarza, kiedy był blisko i jeszcze nasz. Mieszkał niedaleko, więc kilka razy spotkaliśmy się przy winie, żeby rozmawiać o literaturze i paradoksach. Imponował swoim oczytaniem, błyskotliwością, dowcipem, czarem, jaki tworzył. To od niego dostałam najdłuższe róże, bordowe, piękne (nie wiedziałam wtedy, ze takie są)
Kiedy pisał Sońkę, wysłał tekst kilku osobom, w tym również mnie. Jechaliśmy wtedy na narty, długą podróż wypełniał ciężar dziwnej miłości Joachima i Soni, czytałam tekst głośno, z niedowierzaniem, że tak można żyć i pisać. Pamiętam brzmienie jego słów.
Wyjazd do Warszawy zmienił wszystko- Ignacy został jeszcze bardziej znanym pisarzem, ale nasze mejle zgasły, usnęły. Przyglądałam mu się z oddalenia, jak stolica pobiera haracz za sławę, rozprawia się z nim do samych trzewi, ale też jak tworzy z niego wielką gwiazdę literatury. Coś za coś- myślałam, tęskniąc do radosnego chłopaka, który śmiał się, ze chciałby być staruszkiem.
Zamilkł na długo, ale pisał. Kiedy wyszła jego książka „Cicho, cichutko”– postanowiłam wykorzystać numer telefonu, który od dawna miałam w swoim telefonie i zadzwoniłam, żeby z nim porozmawiać.
Zapis rozmowy z Ignacym Karpowiczem jest tu:
https://www.radio.bialystok.pl/podrozepokulturze/index/id/199030
Rot. Zuza Krajewska (za zgodą wyd. WL)