W momencie, w którym leżę na plaży w Sopocie – ty włączasz komputer. Powoli logujesz się do systemu, kiedy ona rozmyśla o tym, czy wszystko stracone. Pan z pieskiem koncentruje się na krokach po piasku, gdzieś po drugiej stronie oceanu moja siostra kołuje nad Nowym Jorkiem, wraca do domu. Ktoś właśnie trąbi na zagapionego przechodnia. Ktoś kupuje sok pomidorowy. Jest lato, łączy nas piękne okno pogodowe- otwiera się na koniec dziwnych wakacji i lata AD 2020. Leżę. Słońce łaskocze mnie w kolana, te same promienie świecą na wszystkich, którzy jadą oddzielnymi drogami przez to samo życie. Obok kilkadziesiąt osób, które wybrały się nad morze w tym samym momencie co my. Widok z plaży w dwie strony, na Grand Hotel i pobliski las, kiedy chce się chłonąć słońce lub z drugi, wprost na zatokę, błękit nieba i toń wody.
Leżę z wyczyszczoną głową. Jest w niej pustka, zrobiłam tak specjalnie, żeby mogły przybyć, nieco niepewne widoki i umościć się w zwojach mojego mózgu. Przede mną długa i ponura jesień, smutna i ciemna zima. Zapraszam widoczki i poganiam, bo taka piękna pogoda ma być tylko przez kilka dni. Ale mimo to kadry ze światów równoległych przybywają i zajmują to wymoszczone dla piasku i błękitu miejsce. Myślę o tej dziewczynie z małym dzieckiem, na wprost mnie. Mała nie może zasnąć, matka przytula ją nerwowo, na minutę. Za chwilę wstaje i podchodzi do starszego mężczyzny, miękką polszczyzną w podniesieniu tembru głosu każe mu coś zrobić. Mama – to młoda i ładna Ukrainka, ojciec Polak koło pięćdziesiątki. Dziewczynka ma kręcone włoski, popłakuje, wierci się ze zmęczenia, rozprasza ją światło południowego słońca, mimo, że leży pod parasolem. Obserwuję ten moment może zbyt nachalnie, bo ojciec przepraszająco pyta co zrobić. Myślę o sobie z dawnych czasów, o świecie równoległego zniecierpliwienia kiedy byłam jak ta młoda dziewczyna zła na okoliczności niesprzyjające, na grymaszące dzieci, kaprysy pogody, niewłaściwych ludzi.
Teraz usiadłabym przy tej malutkiej, przytuliła ją do siebie i pozwoliła długo zasypiać, ciesząc się czasem bliskości. Uśmiechałabym się do męża od czasu do czasu, wdzięczna, ze jesteśmy razem w tej bajkowej scenerii Grand Hotelu.
Ale leżę, a mała płacze. A matka krzyczy, a ojciec pakuje ręcznik i odchodzi do pokoju, mam nadzieję.
Albo ta wesoła para po drugiej stronie parasola. Ona doskonała w młodości, niedoskonała w biodrach, z najjaśniejszym uśmiechem czaruje swego chłopaka, opowiadając mu szczegóły rozmowy z kimś, pewnie bliskim. Chłopak ma tatuaże i zerowe zainteresowanie partnerką, tylko czekać, aż zsunie sobie okulary, żeby odgrodzić się od dziewczyny na dobre. Ale jeszcze nie teraz- „kup mi sok pomidorowy”- rzuca, jak wytresowanemu psu, a ten natychmiast podrywa się do biegu za niewidocznym patyczkiem. Dziewczyna za chwilę wraca do niego z sokiem Cappy i ekologiczną słomką, podaje dumna, że jest pomocna, że wreszcie ktoś kocha jej celullulit, jej słabość, okrągłe policzki i biodra, że ktoś taki jak on kocha kogoś takiego jak ona, nie do wiary. Jak to się stało, ze zasłużyła na jego miłość? Czy musi robić coś więcej? Nowe studia, nowe pasje, nowe pomysły, żeby być godna, stać się dla niego lepsza, mądrzejsza, ciekawsza, bardziej uczynna. Stąd ten sok i ta potrzeba zabawienia znudzonego gościa. Dopiero później zobaczy, co zrobiła sobie nakładając się w całości na wyimaginowane pragnienia chłopaka. On ją wypełnia, więc rozsypie się z jego odejściem, na długie tygodnie i miesiące i lata zostanie z niej -nic. Uśmiecham się do niej, chyba jednak nie widzi, dobrze. Nie zbawi jej moja historia, nie uwierzy w nią lub nie zrozumie. Błądzimy na własny rachunek.
Leżę i pozwalam przepływać przez siebie obłokom. Wiatr powoli goni chmury po niebie, są dokładnie takie same jak tam, na Mickiewicza, na mojej działce. Jaki teraz jest świat równoległy w moim ogrodzie? Może dojrzewają jabłka na jabłonce, z której jeszcze nigdy nie zerwałam owocu? Może Konrad komentuje wysoką trawę, która rośnie pod nieobecność właścicielki szczęśliwa, że do kolan? Albo zaczynają rdzawieć białe hortensje, na znak nadchodzącej jesieni?
Gdzieś moja córka umawia się z koleżankami na urodzinowego drinka, a syn robi kolejny udany miks. Moje dwa koty tęsknią, w swoim świecie dzielnie dzieląc czas na krótką zabawę i długi sen. Radio gada do ludzi głosami moich kolegów, ktoś umiera na Covid, ktoś kłóci się mężem, odchodzi. Kupuje pieczywo, myje samochód, kocha.
Każdy z nas ma swój świat równoległy, którego nie da się zatrzymać ani połączyć z innymi. Chyba, ze na chwilę, tak jak teraz, na sopockiej plaży, gdzie przesypuję piasek przez palce, a za chwilę mała, niewyspana dziewczynka zbuduje z niego babkę. Idę po sok pomidorowy i na jedno mgnienie łączę się z parą na leżaku, albo depczę po śladach psa nad wodą. Jedna chwila łączy w tym świecie, jedno słońce i jeden moment w kalendarzu. Jest 16 września, gorące południe, środa. Za moment wszystko zanurzy się w przeszłości, więc tamta „ja” zamyka oczy i słyszy szum morza.
Na szczęście – szum trwa. Słyszała go kiedyś moja mama i naprawdę brzmiał tak samo.