Kosz był pełen niekompletnych skarpetek, wrzuconych niedbale koszulek ze śmiesznymi stworkami, majteczek tak maciupkich, że dawały się złożyć tylko na dwa. Ubranek pachnących świeżym praniem, ręczników i ściereczek. W tym wiklinowym owalu kumulowało się przyczajone życie rzeczy, za chwilę do nałożenia. Ubrań tęskniących za ciepłym ciałem, jeśli szukać jakiejś metafory, neutralizującej zwyczajność białego kosza z niedbale wrzucanym do niego praniem. Stał, jak wiele rzeczy w tym dużym domu, czekając na swoja kolejkę podczas sprzątania. I na panią, która za opłatą, doprowadzała dom do porządku.
Mijałam go wiele razy, za każdym był w tym samym miejscu, tuż przy garderobie, na pierwszym piętrze. Niemy świadek codzienności domowników. Ale dopiero kiedy położyłam chłopców do łóżek, po cowieczornej porcji mleka, wygłupów, łazienkowej celebry, wieczornej modlitwy i porcji wierszy -poczułam, że ten kosz od dawna czeka na mnie.
Zasnęli szybko. Oliś pierwszy, potem Kubuś wtulił się w ciepły bok brata i za chwilę jego też nie było. Przez niedbale zasunięte zasłony do pokoju wkradało się wielkie oko lutowego księżyca, wiszącego nad domem na skraju miasta. Na dole pikał laptop, odbierając komunikaty od bliskich, którzy zostali w sobotni wieczór w domu. Włączyłam żelazko i za chwilę składałam gorące od pary mikro bluzeczki z tygrysami, przedszkolne piżamy, wymieszane na dnie z ubraniami mamy. Były też koronkowa bielizna i dziewczęce skarpety, leginsy i męskie koszulki, do których dokopywałam się jak do skarbów w pirackiej szkatule. Wszystko, co przykrywa ciało tej czwórki domowników leżało teraz w moich rękach. Składałam i segregowałam, rozpoznając w garderobie przywłaszczone miejsca jej i jego, dzieci, miejsca wspólne i oddzielne.
Czułam, że wkraczam w intymność domu tak bardzo, jakbym naprawdę była najważniejszą kobietą tej długowłosej dziewczyny, która zostawiła mi pod opieką swoich synków. Jakby kosz dopuścił mnie do bramy, za którą jest miejsce tylko dla najbliższych. I oto, z majteczkami dzieci w dłoni, mogłam przekroczyć mój rubikon, zostać prawdziwą mamą.
A przecież tak się nazywałyśmy od dawna – w żartach i lekko poza nimi. Oto moje dziecko z radia- mówiłam, przedstawiając Agnieszkę, starannie omijając to ważne słowo. Córka. To moja radiowa, przyszywana mama- śmiała się Agusia, trochę z tego niedopowiedzenia, bo przecież byłam tylko paliatywem. Zastępstwem, umownością. Przymiotnikiem przy najważniejszym z rzeczowników świata. Prawdziwa mama miała swoją zimną kwaterę w Hajnówce, marmurową, jak ostatni dom każdego z nas.
Biały kosz pustoszał, chłopcy oddychali spokojnie przez sen, księżyc zniżał tor conocnego lotu. Prasowałam swoją i jej młodość, ubranka w rozmiarze 104 zanurzałam w kadrach przeszłości malutkiej Natalki i Mateusza, uśmiechałam się do skarpetek, które, zwijane, mieściły się tylko na długości palców. Być może mama Agusi razem ze mną delikatnie gładziła żelazkiem jej szary garnitur. Być może moja rozprostowywała ręczniki, uśmiechając się, że przecież tego prasować nie trzeba. Wierzę, że w ważnych chwilach są z nami najbliżsi, którzy zniknęli znienacka, niepotrzebnie i zbyt szybko.
A to było bardzo przecież ważne doświadczenie, to prasowanie ubrań z wiklinowego kosza.
Poczucie, że słodka trzydziestolatka, której nie urodziłam jest moja, naprawdę i na zawsze, a jej dzieci to także część mnie. Prasowałam, świat niewidocznych gości pulsował obok mnie, mieszały mi się bluzeczki chłopców, układałam je w szafach starannie. Byłam jak moja mama, która odciążała mnie w domu prasowaniem, zawsze nieśmiało uśmiechając się, gdy mówiłam, że przecież jest magiel, nie musi. „Będzie ci lżej„- dodawała, chcąc być użyteczna i bliska, najbliższa, dopuszczona do intymności rodziny, naszych rozciągniętych koszulek, spranych majtek, porwanych skarpet.
Ja też chciałam być pomocna i swoja, bliska. Zwłaszcza, że obie moje dziewczynki pojechały na wspólny bal, obie spędziły ze sobą wcześniej czas w sypialni- czesząc włosy i komplementując swoje ubranie.
Pojedyncze skarpetki powiesiłam na pustym koszu, pozmywałam naczynia i długo nie mogłam zasnąć. Odkrycie, że jesteś najprawdziwszą mamą prześladowało mnie także w śnie, do którego wdarł się czas przeszły i przyszły, moje stracone trzecie dziecko, które wypełniła Agnieszka, pustka po rozpadzie rodziny, i lej, w który wpadła niewyczerpana ilość uczucia, wypełniające nocną mnie na kanapie w gościnnym pokoju. Miłość nie ma miary, kiedy kochasz, uczucie ogarnia twoją teraźniejszość i wszystko co było i będzie.
Odrzuciłam wszystkie słowa, jakimi stopowałam tę skalę: przybrana, radiowa, adoptowana. Agusia stała się w tej jednej chwili moją najprawdziwszą dziewczynką, choć nie z mojego brzucha, a musiał mi to uświadomić wiklinowy kosz z rzeczami do porasowania.
A może księżyc?
Kiedy przyjechali w środku nocy – w drzwiach zażartowała, że pilnowała młodszej siostry. A potem, następnego dnia napisała mi smsa, którego zachowam sobie w pamięci telefonu.
„Dziękuję Ci za wczoraj i za wszystko.Poczułam się z tym prasowaniem, jakbym miała prawdziwą mamę”