Drewniany, nowy, pusty, pogrążony w burej wiośnie. Domek. Spodobał mi się od razu, miał bardzo przyjemne otoczenie, a droga do niego schodziła w dół. Był najładniejszym budynkiem w najbliższej ulicy, od razu zatrzymałam się przy nim i powiedziałam: będzie mój. Właściwie zupełnie nie wiem, po co mi był mały domek za miastem, skoro radio nie pozwala na żadną inną miłość, jest zaborcze, pochłania, zostawia tylko czas na sen. A jednak!

 

 

Byłam nowa w okolicy. Znajomi sąsiedzi podrzucali mi narzędzia, czosnek do posadzenia, zapraszali na kawę i śniadanie, żeby wybadać kim jestem. Pan Janek zza miedzy proponował podcięcie drzewek i uczył jak się kosi trawę. Oswajałam to miejsce powoli, balansując na krawędzi niewiedzy i ekstrawaganckiej szarży, sadząc rośliny jak mi się podobało.

Dom był pocieszeniem w najtrudniejszym momencie, tuż po stracie Mamy. To był maj, czas pikowania roślin, cynie powoli pięły się ku słońcu, jakby nie patrząc, że życie dziwnie i nie w całości się skończyło. Lubiłam leżeć w trawie, słuchając głosu ptaków i czując zapach ziemi. Mama była przy mnie, czułam i tęskniłam. Za ostatnie pieniądze od niej kupiłam huśtawkę, która stanęła obok.

 

 

Na jabłonce lubiły przysiadać ptaki. Patrzyliśmy na siebie przez krótką chwilę, a potem odfruwały szeleszcząc liśćmi i gałęziami malutkiej papierówki. Jabłka z niej trzeba było zjadać szybko, niepopryskane wiosną drzewko rodziło chore owoce. Były smaczne, niepodobne do dojrzałych, słodkich, znanych mi z dzieciństwa. Były moje.

 

 

Wszystko kwitło jak szalone. Sadziłam, pielęgnowałam, przyglądałam się okiem niedoświadczonej ogrodniczki. Kwiaty rosły. Metrowe dalie, floksy, lilie, cynie, aksamitki. Mak ozdobny, nawet róża postanowiła się rozpogodzić. Było pięknie. Meblowałam ten nowy świat rzeczami z dawnego domu, pamiętając, że chcę, by nie był tylko wspomnieniem TAMTEGO czasu. Jeździłam po truskawki, a potem maliny, porzeczki, agrest, czarne jagody. Zrywałam pomidory, ogórki i zioła. Lubiłam zapach mokrej ziemi, cierpki smak trawy, krótki odpoczynek pod jabłonią. Czekałam na telefon, żeby się pochwalić. Nie zadzwoniła.

 

 

Minęła zima. Powoli kiełkują tulipany, a droga w dół znowu zachwyca tajemnicą. Dziś posadziłam pierwsze kwiaty w skrzynkach, szkoda, że ostatnia pelargonia mojej mamy uschła. Pobyłam przez chwilę w domu. Leżałam w łóżku, słuchając pierwszych, nieśmiałych śpiewów ptaków. Myślałam o czasie, który cieszy: życia i odradzania. Nie było mi smutno.

Ostatecznie idzie wiosna.