Trzeba otworzyć wreszcie tę torebkę.
Jest niepozorna. Damska. Skarbnica rzeczy najważniejszych, czarna, skórzana, lekko niemodna czeka na to, by znowu dotknęły ją delikatne ręce- rozpięły zamek, zanurzyły się w głębokiej czeluści. Odwagi, Kasiu, to już osiem lat.
Żółty notesik idzie na pierwszy plan- w nim szczegółowy zapis diety, dzień pierwszy zaczyna się od szklanki siemienia z ciepłą wodą, godzinę później lekkie śniadanie z twarożkiem, potem przekąski, przepis na indyka zakończony drukowanymi literami PYCHA. Poznaję te kształtne literki, mama czarowała dłońmi wszystko -nie tylko zawijaski przy słowach, ale i przepisowe dania główne: pierożki, naleśniki, zupy i kiełbasy, przetwory i przysmaki. Była pogotowiem kuchennym, gotowa piec, kleić, marynować i suszyć z najwyższym oddaniem. Czytam przepisy z żółtego notesu, który zabrała do szpitala. „Schab rozkroić wzdłuż, przykryć folią i zbić. Posolić, popieprzyć, dodać zółty ser, płaty mocarelki, bazylię i koktajlowe pomidorki. Upiec w 180”. Nikt już tak nie notuje, współczesne muszą być precyzyjne, odliczone, porządnie rozpisane. Ze zdjęciami i rekomendacjami, interaktywne, żeby każdy mógł dopytać o grubość plastrów mozzarelli i czy sto osiemdziesiąt stopni już nagrzanego piekarnika czy jeszcze nie. A mama gotowała od niechcenia i zawsze wychodziło wspaniale. Karmiła nas miłością jadalną, to był własnoręcznie sprawiony tucznik, pomidorki wyhodowane na łomżyńskim balkonie, jajka od kur z Zawad przynoszone przez zaprzyjaźnione nauczycielki. Piwo kozicowe, do którego sama zbierała i suszyła owoce jałowca, polędwicę suszoną w starych, nylonowych rajstopach. Tatar i flaki, tort makowy, deptaniec.
Gładzę te zapiski, ledwie napoczynające żółty notesik Oxfordu. Czy Natusia już studiowała w Wielkiej Brytanii? Czy to był rodzaj czułej bliskości z oddaloną wnuczką, że wybrała w sklepie notatnik z tym logo? Tylko cztery kartki mają ślady rąk mojej mamy, notatki są wyraźne, jakby zrobiła je wczoraj. A to już osiem lat.
Portfel przytulił się do Książeczki Usług Medycznych, gdy otwieram- wypada wzruszająca kartka. Przesłanie do nieznajomego, który być może był w planie nagłego spotkania, kiedyś, gdzieś. Na wszelki wypadek. „Choruję na cukrzycę”- oznajmiła używając czasu teraźniejszego. Ten kaprys gramatyczny sprawia, że pragnę natychmiast do niej zadzwonić, albo nie, chcę wsiąść w samochód i pędząc czteropasmówką S8, jak najszybciej dojechać na Bema. Dać znać- jak zawsze – z trasy, żeby już parzyła kawę, a potem szybciutko wypatrywała z balkonu, jak podjeżdżam pod blok, wybiegam z narwanymi naprędce jaśminami. Przecież wczoraj był Dzień Matki, jak mogłabym nie przyjechać, mamo, mamusiu? Jak się cieszę, że chorujesz na cukrzycę, to znaczy, ze nie umarłaś, nie odeszłaś, jesteś.
Ale czas teraźniejszy kartki złożonej na pół to tylko nasze imiona w środku, z aktualnymi numerami telefonów do córki i dwóch synów, nic więcej. Wkładam to nieaktualne już zdanie oznajmujące do portfela. Między dowód osobisty, wizytówki taryf- jak zwykła mawiać czy drobne pieniądze. Kładę obok torebki wyjęte książeczki zdrowia z intymnymi, wzruszającymi zapiskami. Wszystkie podpisane TERESA ŻELECHOWSKA, lat, waga, wizyta, nazwisko lekarza, niezrozumiałe bazgroły. Mogłabym powiększyć je lupą, bo ku mojemu zdumieniu i ona jest w czarnej torebce. Ale to lupa przypadkowa, bo przecież korzystał z niej tato oglądający drobny druk na monetach czy znaczkach.
Co lupa robi wśród rzeczy osobistych, które już bez właścicielki wróciły do domu?
Kiedy wysypuję całą zawartość okazuje się, że niespodzianek jest więcej. Znajduję i notesik taty, podpisany LUDWIK ŻELECHOWSKI, z nieważnymi już informacjami- numer dowodu, adres banku, numer telefonu. Sprawdzam w swojej komórce, mam, jest taki sam- DOM ŁOMŻA 2 1 8 9 7 5…cyfry mieszają się, tańczą w deszczu, który płynie z moich oczu. Tato zapisał numer potęgami nieskończonej tęsknoty. Noszę go w swoim prywatnym telefonie, jak numer komórek moich rodziców, niewykasowanych i niepotrzebnych, pewnie już należących do kogoś innego.
Tato tez zostawił karteczkę „Bardzo Was wszystkich kocham, zasnę przed operacją z myślami o Was”. Może to z uwagi na ten osobisty, kochany zapisek mama spakowała notes do swojej torebki? Czy chciała tatę mieć bliżej, bo zawinął się sześć lat przed nią? Kiedy umarł, codziennie odwiedzał ją we śnie. Byli razem prawie pięćdziesiąt lat, pogodni i szczęśliwi, on delikatny kawalarz, Ludwiczek, którego znali wszyscy, ona trzymająca świat twardą ręką, oddana nauczycielom i swojej rodzinie. Przychodził do mamy, gdy spała i sprawdzał, czy wszystko jest jak należy. Któregoś dnia, już z zaświatów obudził ją w ostatniej chwili, bo zapomniała wyłączyć gaz na kuchence. Przerażona otrzeźwiała w smugach dymu ze spalonego garnka. Tata wiedział, że to przecież nie był jeszcze jej czas. Kiedy uratował mamie życie, kładąc rękę na ramieniu tak mocno, że się obudziła- odszedł na zawsze i już nigdy więcej nam się nie przyśnił.
A mama tęskniła, wkładając do swojej torebeczki przerwane życie we dwoje i drobiazgi, które zostały- elegancki zegarek z łańcuszkiem, okulary, kilka monet z kolekcji zbieranej przez lata. Ta najważniejsza, załadowana do specjalnego etui to 40 Jantarów, z okazji 590 rocznicy nadania praw Łomży. Sześćsetlecia nie doczekali oboje, dumni z miasta, w którym wszystko było swoje a poza tym lepsze, ciekawsze i bliższe. „Co tam Białystok, zobacz jakie macie chałupy drewniane w centrum. A Łomża ma historię i klasę. Zabraliście nam, województwo, ale nic więcej wam nie oddamy”-przekomarzali się, gdy zapraszałam ich do swojego nowego domu, właśnie w Białymstoku.
Zegarki po rodzicach ustawiły się każdy w innym czasie,ciekawe jak długo odmierzał godziny ten po mamie. Rodzice traktowali rzeczy zgodnie z ich przeznaczeniem: telefon służył do dzwonienia, notes do zapisków, miasto do radości mieszkania w nim, portfel do noszenia rzeczy wartościowych- także naszych zdjęć. Patrzę na nasze twarze młodych sprzed lat- małe dzieci, młodzi bracia, ja sama trzydziestoletnia, piękna, szczęśliwa, pełna. Ich świat był prosty: nie wyrzucało się starych rzeczy ani miłości, raczej wszystko warto było naprawić. Próby prawie zawsze były udane. Łatwo nie było- ale wierność słowu, swoim marzeniom, sakramentowi- zobowiązywała.
Ale to już czternaście i osiem lat odkąd zniknęli, wszystko się zmieniło.
„Głupie myśli biorą się z braku prawdziwego zanurzenia w Bogu”–myślę słowami mamy sięgając do wnętrza torebki. Już niewiele rzeczy zostało na dnie, ale tych ostatnich nie sposób nie zauważyć. Różańce- drewniane, perłowe, koralikowe- mama lubiła ten bliski kontakt z Maryją. Ona była jej przyjaciółką- codziennie wysłuchiwała wzdychań mamy, gotowej opowiadać i bez końca prosić. Wyobrażałam sobie tę chwilę: mama wyciąga różaniec, więc Maria biegnie z Jezusem, siadają na niebiańskich krzesłach i uważnie słuchają opowieści i skarg, mantry zawołań Zdrowaś Maryja, a potem -zobowiązani- towarzyszą nam w zmaganiach. W podróży, egzaminach, szpitalu. Różaniec był zawsze. Zaprzyjaźniona z Marią i ja lubię myśleć, ze gdy zasypiam przychodzi i do mnie, kładzie rękę na ramieniu, szepcze. Nie płacz Kasiu, rodzice nigdy nie umierają.
Najbardziej osobiste rzeczy -na koniec.Jest szminka, którą mama malowała usta. Zielona szczoteczka do zębów. Ciągle pachnące perfumy. I krówka, zabłąkany cukierek sprzed lat. Wyjmuję i układam na biurku drobiazgi, śpiące w czeluści szafy, do której wrzuciłam je osiem lat temu. Wreszcie mam śmiałość, by grzebać w torebce, która nie należy do mnie, dotykać martwego czasu. Za oknem na niebie kładzie się w chmurach księżyc, którego ubywa. Gdzieś w ciemności są moi rodzice, których jeszcze nie widzę. Maj pachnie truskawkami. Powoli gasną światła za oknem. Jest cicho. Czasy tańczą obok komputera, przy którym siedzę. Ten przeszły chowam do torebki mamy, teraźniejszy muska mnie obietnicą kolejnego wiosennego dnia. Czas przyszły uśmiecha się do mnie zapewniając, ze nadejdzie. Kiedy głaszczę skórę czarnej torebki mam wrażenie że dotykam ciepłej twarzy moich rodziców, prosząc ich o całusa na dobranoc.
Pamięci Rodziców: Teresa Żelechowska zmarła 27 maja 2016, Ludwik Żelechowski 19 maja 2010