Czy wierzysz, że rzeczy mówią?
Na przykład kufer. Taki ogromny, że podczas zabawy w chowanego mieściło się tam kilkoro małych dzieci. Stał jak zawalidroga, zwieziony przez dziadka Ludwika z pobliskiego Zambrowa, gdy rodzina likwidowała stary dom. „To kufer mego taty, Jana, podróżował z nim do Ameryki między wojnami, ostrożnie!”- prosił dziadek, wyganiając kilkulatków ze środka. Przecierał kolorowy materiał, poprawiał metalowe okucia jakby kufer naprawdę męczył się przyjmowaniem ferajny. A przecież stał cichutko, przyjmując siadające na nie dziecięce pupy, użyczając kryjówki, cierpliwie znosząc wyzwiska, że jest jak katafalk. Jeśli kufer komuś się zwierzał, to dopiero później: skarżył się molom, które znalazły dom i jedzenie w jego wnętrzu. Zamieszkały w starych, wełnianych ubrankach dzieci, włożonych tam, gdy dorastały.
Nie słyszałam, co wcześniej opowiadał kufer, bo szybko znalazł miejsce w najciemniejszej części poddasza. Wcisnęłam go tam i zapomniałam na lata.
Gdy dziadek Lutek i babcia Terenia przenieśli się za podszewkę świata – musieliśmy stawić czoła opustoszałemu ich zniknięciem mieszkaniu. Szafki rodziców były zwyczajne, kryły drobiazgi, bezcelowe i nieważne bez właścicieli. Ale niektóre miały swoją tajemnicę, bo mój tata, a dziadek moich dzieci chował w nich przeszłość. Czyszcząc mieszkanie przy Bema zabrałam wszystko: segregatory i kroniki, zeszyty, albumy, dokumenty, zdjęcia. Było tego dużo, upchnęłam wszystko na poddaszu własnego domu. do starej, nieużywanej szafy. To był czas rozstania, pustego okna w łomżyńskim bloku przy Bema, skąd razem z braćmi wyniosłam kilkadziesiąt kilogramów przeszłości swoich rodziców. Nie było miejsca na stare papierzyska, opłakiwaliśmy stratę domu.
Ale wcześniej tato przywiózł do mnie kufer. Czarny, złowieszczy, ogromny, po latach kryjówki- z mnóstwem wysuszonych moli, wygryzionymi rękawkami sweterka Natusi. Z wełny wydziergała go babcia Terenia.
Solidny kufer przez lata niby milczał, obok cichutko leżały na sobie upchane papiery. A świat pędził, marszczył twarze, natura ubierała i rozbierała drzewa, zależnie od pory roku.
Pewnego dnia zdecydowałam, że wyprowadzamy się z mieszkania z poddaszem. Łóżka i szafki moich dzieci znalazły nowe domy, nastoletnie książki pojechały za jeszcze wtedy otwartą białoruską granicę. Został on- czarny kufer, wyścielony jedwabną materią. I zapiski mojego taty. „To amerykański kufer, ostrożnie,Mateusz!” wołała Natusia, która z Londynu przyjechała specjalnie by pomóc w przeprowadzce.
Znieśliśmy do nowego mieszkania. Wspólnie wyczyściliśmy środek i …wtedy kufer niespodziewanie przemówił. Skrzypnął, gdy pierwszy segregator wymknął się z ręki i wpadł do środka. Spojrzeliśmy po sobie, a Mateusz wyjął wysuniętą, zapisaną na maszynie kartkę „W pierwszych dniach Nowego Roku 1993 przyjmijcie z dalekiej Polski kraju Waszych rodziców najserdeczniejsze życzenia długich lat zdrowia. Jestem Waszym stryjecznym bratem. Mój tato- Jan Żelechowski- był młodszym bratem Bolesława Żelechowskiego. Waszego taty. Czy możecie przysłać jakieś wiadomości o sobie, kochana Pearl(po polsku Apolonia) i i Jack?”
Słowa zmarłego taty zawirowały, czas wyostrzył przeszłość. To była teczka dziesiątek szkiców drzewa rodzinnego budowanego mozolnie przez lata ze szczątków informacji. Listy, przez lata wymieniane z rodziną, adresy amerykańskie i polskie, świadectwa ślubu, koperty i znaczki stamtąd. „There is one line which develops in the U.S from Boleslaus Zelechowski”- pisał na eleganckim papierze w 2001 roku Victor, nieznany kuzyn z kufra. Kulawym charakterem, lekko zakręcając litery ciotka Józefa Truskolaska informowała,że niedomaga, bo już ma 82 lata, „prosiem odpisać” dodawała na samym końcu niewielkiej kartki
Listów było mnóstwo, tata pytał w nich o ślady rodzinne Sam odszukał w naszej gałęzi powstańca styczniowego, Stefana Żelechowskiego, ale nie umiał dorysować go w rodzinnym drzewie. Dopiero wizyta kuzynki z USA w 1989 pozwoliła dostawić kreskę w drzewie. Powstaniec był bratem pradziadka taty, Mateusza, urodzonego w 1794 i żyjącego ponad 105 lat.
Kufer gadał do nas pożółkłymi papierami. Wzruszona trzymałam historię rodziny, zapisywaną przez bliskich i dalekich adresatów i nadawców, których chciałam ponownie schować na długie lata, tym razem do kufra. Nie widziałam o powstańcu, ale przecież w radiowej pracy ciągnęło mnie do Powstania Styczniowego, zrobiłam tyle audycji o bohaterach tego pięknego, tragicznego zrywu. Co roku na rocznicę nowy reportaż- dlaczego? Nie umiałam odpowiedzieć. Mój syn Mateusz miał być Mikołajem, ale ostatecznie został Mateuszem, jak potrójny pradziadek. Dlaczego? Nie wiedzieliśmy, po prostu-piękne imię.
Zabrałam z rodzinnego domu papiery rodziców, choć mógł wziąc je któryś z moich braci, mogliśmy o nich zapomnieć, zanurzeni w swój własny czas. Kufer pilnował pamięci, trzymał w sobie truchła wysuszonych moli, tęskniąc za tym dniem, gdy wspólnie odczytamy historię mojego dziadka Jana i pradziadka moich dzieci. Bo to przecież on ruszył ze swoją babcią Ludwiką Zielińską i mamą Emilią Żelechowską w 1917 roku do Ameryki, zabierając kufer stojący teraz przed nami. Podróżowali przez Rosję, a droga była długa, na przełomie 1917/1918 musieli zatrzymać się w Smoleńsku. Tam mój pradziadek Aleksander wysłał im z Zambrowa pieniądze, by mogli jechać dalej- przez Władywostok, Jokohamę, Hawaje, Kalifornię, San Francisco aż do Scranton. Jan, tato mego taty wrócił 26 lipca 1931 roku do Zambrowa, ale reszta bliskiej rodziny została.
I pisała do siebie listy.
Dlaczego tak mało wiedziałam o swoich najbliższych ze strony taty?
Młodość karmi się samą sobą, nie zważa na inne krążące obok planety. Młodość zna tylko życie wieczne i Młodość jest jak zielony liść, który pnie się do słońca. Nie zauważa, że inne liście spadają, a gałęzie stają się konarami. Dopiero, gdy Młodość sama stanie się mocną gałęzią z licznymi odnogami -zaczyna szukać źródła życiodajnych soków, płynących w pniu z podziemnych korzeni.
Zapiski, rysunki, kreski. W jednym z segregatorów znalazłam szarą kopertę, to któraś z amerykańskich ciotek przesłała skany Karty Reemigracyjnej Jadwigi Zelechowskiej, okładkę przedwojennego dowodu osobistego, Bałtycko-Amerykańską Linję wiozącą promem Estonia do upragnionej Ameryki, telegram Jadwigi z rozpaczliwą prośbą „Proszę pieniądze podatek zaległy nie puszczają mnie”, kartę pokładową z dnia 24 marca 1928 z Warszawy do Scranton dla Jadwigi lat 28 i jej dzieci Apolonii lat 4 i Janiny lat 2. I zdjęcia dziadka. Przebrany w kimono patrzy na mnie oczami mojego Taty, Ludwika
Więc czy wierzysz, ze rzeczy mówią?
Ten ogromny, czarny kufer szemrze od stu lat historię rodziny Żelechowskich, do której należę. Cisza jest pozorna, jestem pewna, że gdy przyłożysz ucho, usłyszysz szum oceanu, śpiew mew, świst wiatru, zawołania pasażerów,a wśród wielu głosów będzie i ciepły alt- tak go sobie wyobrażam- dziadka Jana.
Ostatecznie musiałam po nim go odziedziczyć, prawda?