„Kochany święty Mikołaju! Jak fajnie, że już niedługo nas odwiedzisz, pamiętasz adres? Bema 7, drugie piętro? Bardzo chciałabym dostać od Ciebie jakiś fajny prezent! Rafał czeka na książkę o kosmosie, a Wojtek pewnie poprosi o jakiś pieniążek, żeby mógł sobie sam coś sam kupić. Nie zapominaj o rodzicach! Czekamy 24 grudnia w dużym pokoju. O 17-tej. Kasia”
Na tym zdjęciu mam siedemnaście lat, krzątam się przy stole, bo za chwilę wszyscy usiądziemy do wigilii. Mama zdążyła powiesić w oknie firanki, przedwczesny prezent od świętego Mikołaja, praktyczny, jak wszystko w tamtych czasach. Tata kupował w ostatniej chwili na bazarku w miejscu dzisiejszego sądu. Jeszcze nie wiem, że Mikołaj pod choinką zostawi mi biały kożuszek ze źle wygarbowanej skóry z tego samego targowiska.
Jest połowa lat osiemdziesiątych, wyglądam gwiazdki z okna przy Bema. Kiedy wydaje się, że błyska -biegnę do kuchni, gdzie mama odlewa ziemniaki i zwołuje wszystkich. Tato szuka białej broszurki, z której jak co roku przeczyta fragment Ewangelii o narodzinach.
Łomża miga światełkami choinek, ustawionych w oknach dużych pokoi, żeby lepiej było widać z ulicy. Mieszkania są wypucowane, przechadza się po nich zapach smażonej ryby, kapusty, owocu z suszu.
Tamta ja cieszy się, że za chwilę na pewno nie będzie znienawidzonego mięsa i że „na wigilię wszystkiego trzeba spróbować”. Spróbować, a nie zjeść, bo to są jeszcze czasy młodości, która karmi się do pełna wszystkim poza jedzeniem. I że za chwilę odbędzie się coroczny teatr, idealnie rozgrywany przez najbliższych.
„Chyba Mikołaj jest już na Reymonta”, żartuje mama po czterech daniach gorących, a mały Rafał biegnie do okna. Asekuruję go, by tato mógł wyjąc worek i błyskawicznie przestawić za drzwi wejściowe. Rafał w ciemności patrzy w okna bloków, głośne stukanie wdziera się w ciemność, to starszy brat, Wojtek, wali w drzwi. Biegniemy podekscytowani, że dopełniło się! Był, był i zostawił! Rafał tryumfuje, że Mikołaj zauważył tylko to, że był grzeczny; harmider i rozpakowywanie prezentów burzą podniosłą atmosferę ciszy rodzącego się Boga. Stół przyjmuje nie tylko talerze ze śledziami i barszczem, ale i małe misie i zabawki, tuby z mlekiem skondensowanym, wystane w kolejkach egzotyczne pomarańcze, prawdziwe czekolady, które nie ciągną się po języku jak wyroby czekoladopodobne.
Wigilia żongluje nastrojami- wyrywa z nas paletę emocji –nerwowe ustawianie talerzy zmęczonej mamy ustępuje miejsca wzruszeniu, gdy łamiemy się opłatkiem, potem jest błogość nasycenia zupą makową i karpiem w galarecie, na koniec ta wzorowa obecność nieistniejącego Mikołaja, która cieszy wszystkich.
Radość triumfuje. Tata wiesza na firance karteczkę „Dla mamusi”, śmiejąc się z praktycznego mikołajkowego upominku, ale z głębi worka wyciąga jeszcze mały pakunek. To rękawiczki, też z bazarku. „Dla Ciebie” mówi do mamy „żebyś nie zmarzła w drodze na Pasterkę”.
Pasterka zamyka noc narodzin najprawdziwszego Boga. Idziemy na nią do Katedry, przez środek rozświetlonego osiedla: mijamy Broniewskiego, Moniuszki, szybko, bo straszy- przy cmentarzu, wolniej obok bazarku i ogrodów biskupich.
„Bóg się rodzi, moc truchlejeeeeeeeee”- śpiewamy ciasno stojąc obok innych. Jesteśmy ostatni raz w tym miejscu. Od kolejnego roku będziemy witać małego Jezusa ciut bliżej, w baraku przy budującym się kościele księdza Radka Ambroziaka.
„Kochany Mikołaju! Czekaliśmy na Ciebie bardzo długo i myślimy, ze nas nie zawiedziesz. Jak minęła Ci podróż?Czy renifery się nie rozleniwiły? Jeśli są zmęczone, możemy dodać Ci nasze dwa. Chciałabym od Ciebie dostać wróżkę Teresę, zestaw do malowania się i kapcie pająki. Natalka”
Choinka na zdjęciu sprzed lat jest rachityczna, wyskubana, daleko jej do plastikowych piękności jakie znamy. A jednak pamiętam, z jakim pietyzmem mama ubierała ją w stare bombki i łańcuchy, a tata fotografował stojące przy niej dzieci. Sznur lampek towarzyszył nam przez lata, przepalone główki kolorowych szkiełek wymieniało się raz na jakiś czas, można je było kupić w ZURT-cie naprzeciwko Katedry. Ale to nie choinka była najważniejsza tylko balkon. To tam wynoszono rybę w galarecie i piwo robione w plastikowych butelkach, tort makowy, pasztety (już na święta) i duszoną na oleju lnianym kapustę. Balkon był też przez lata przechowalnią prezentów, bezpiecznym miejscem. Worki pęczniały, krzepły na lekkim mrozie, czekały, aż dzieci staną w ciemnym oknie z widokiem na Reymonta, tata wystawi prezenty za drzwi, a Wojtek zapuka.
Wigilia była jak kolorowy ptak. Maszerowała sobie dostojnie, budząc podziw i zachwyt jako jedyny nocowieczór w roku. Rozwijała powoli swój ogromny barwny ogon wypełniony darami- głaskaliśmy w myślach ten niekończący się czas bycia razem. Wszyscy jeszcze bogaci w marzenia. Nieśmiertelni.
Czas płynął w cudownej skali constans: mama gotowała, tata czytał Biblię, do stołu dostawialiśmy krzesła, barszcz smakował wyśmienicie i niezmiennie tak samo, Mikołaj incognito zostawiał zamówione prezenty. Ale jednak twarze rodziców marszczyły się, słabli i po wigilii najchętniej zapadali w półsen w zielonych fotelach, zostawiając nam, młodym czas sprzątania po wieczerzy. Razem z Alicją porządkowałyśmy kuchnię, a potem wszyscy umawiali na świąteczny wyjazd do kościoła ojców kapucynów na oglądanie ruchomej szopki. W tle grał telewizor, Pasterka z Watykanu była dla wytrwałych, którzy nie zasnęli razem z zaróżowionymi z emocji dziećmi.
„Jezus malusieńki, płacze u stajenki”- brzmiało, gdy zamykaliśmy oczy zmęczone czekaniem na narodziny Jezusa. Melodia jak niteczka wiązała czas przeszły z teraźniejszym. Była tak mocna, że prawie nie do zerwania.
„Kochany Mikołaju! Chciałbym prosić Cię o buty nike flyknit racer oreo 2.0. Wiem, że są drogie (600 złotych), ale dorzucę połowę do ceny. Dam mamie, która najprawdopodobniej zrealizuje zamówienie. Jeśli buty nie będą dostępne, proszę Cię o pilny kontakt, wskażę inne, które jeszcze pragnę dostać. Mati”
Ostatnie zdjęcia z tatą są już Pogodnej. I to nie on czyta fragment Pisma, wyręcza go trzynastoletnia wnuczka. Zdjęć z wigilii odchodzącej sześć lat po nim mamy nie mogę znaleźć wśród plików cyfrowych i katalogów. Zgubiły się, nikt nie chce do nich zaglądać. Są tylko analogowe listy do świętego Mikołaja, składane przez lata do segregatorów. Odszukałam model butów i wiem, że Mikołaj wtedy spełnił prośbę chłopca, sam, bez zrzutki.
Mikołaj już nie puka do drzwi, prezenty z balkonu lądują od razu pod choinką. Obok talerza z rybą w galarecie musi stawać też wege talerz z tofu. Choinka co kilka sezonów zmienia kolorowe lampki, musi pięknie prezentować się w instagramowej rolce. Przy stole czasem siadają tylko dwie osoby, trzecia łączy się przez internet, z kubkiem londyńskiej czekolady. Pasterka przyspieszyła narodziny Chrystusa na dwudziestą drugą, starzejący się Papieże chcą przywitać go wcześniej.
A jednak, kiedy tuż przed świętami dopiekam karkówkę z przepisu mamy i nieudolnie kleję uszka do barszczu słyszę jak ktoś cichutko śpiewa „W żłobie leży, któż pobieży kolędować Małemu?”.
Kolęda uruchamia receptory- czuję zapach tamtych pomarańczy, dotyk taty, gdy składa mi życzenia, przytulam się do mięciutkiej mamy pachnącej kuchnią. I przypominam sobie, że nie mogę zacząć tych świąt, bo nie zrobiłam czegoś ważnego. Wyciągam z drukarki białą kartkę i stawiam na niej równe słowa.
Niech stworzą drogę, po której dojdę do drzwi z zamkiem.
„Kochany Święty Mikołaju! Mam nadzieję, że jeszcze mnie pamiętasz? Bo wiesz, mam taki mały sekret, który możesz spełnić. Czy mogłabym poprosić Cię o ….”
Kiedy kończę, kładę list na podłodze, wlewam reniferom do miseczki mleko i rozkruszam ciasto. Na pewno będzie zmęczony, niech jak zawsze odpocznie i się posili- myślę i uśmiecham się, wiedząc, że list to klucz, który otwiera święta