Tak mi brakuje Polski przydrożnej, zatrzymania się na chwilę w maleńkich Krynkach na kawę, obowiązkowo „plujkę”, bo baru z ekspresem tam nie ma, w Koszelach, gdzie droga prowadzi przez ciekawską wieś, skorą do plotkowania „do kogo jedzie ten ładny samochód?”. Do pobocznych wsi w kierunku na Łomżę, na przykład oddalonej od drogi Gaci, z której nazwy zawsze się śmieliśmy. Do miast i miasteczek, przy których była obowiązkowa fotografia albo postój. Teraz, w kwarantannie, wszędzie jest się chyłkiem, bo najbezpieczniej -we własnym domu.
Więc tym bardziej sięgnęłam po książkę ekscentryka, wyznawcy less waste, który rusza na road trip po Polsce. Piotr Marecki to człowiek słowa, ale ponowoczesnego, mimo wszystko zanurzonego w cyberprzestrzeni. Więc i ta książka jest taka- luźno skrojona i oszczędna, więcej tu emocji w postoju niż w podróży, sporo zdjęć robionych mimochodem, jakby przypadkiem i od niechcenia, osobnych. Są linie ciągłe nazw miejscowości, przez które przejeżdża, jakby chciał pokazać mapę w książce, choć te też nie są ułożone w jakiś sens, bo książka jest tylko wrażeniem z podróży, nie relacją.
Ale z tych zapisków rodzi się naprawdę obraz Polaka przydrożnego- „W Myscowej przejeżdżam samochodem przez rzekę, w której jakaś para myje auto. Postawili je na środku rzeki maja ze sobą wiadro i z niego polewają samochód”
Co ciekawe, ten zapis i ta wyprawa naprawdę rodzi emocje i gotowość do rozmowy o książce, o autorze, o ludziach, których spotkał, choćby w jednym dosadnym stwierdzeniu”nieekologiczne świnie!”
Od tego jest literatura, prawda? I choć można było śledzić tę trasę na instagramie, tu, w formie opowieści, którą można wziąć w rękę i odłożyć na bok, poszeleścić kartkami, a przede wszystkim czytać długo, dłużej- jest jakaś magia literatury, która się pisze dla dwóch okładek i czyich rąk. Może to niespójne z literackimi eksperymentami autora, ale i w nim, w jego telefonach do narzeczonej w Krakowie – jest tradycyjna opowieść, która nie chce zniknąć tylko pod kolejnymi postami.
Albo taki zapis:” –Czy można coś zamówić, na przykład piwo? W lodówce od coca-coli, w której zwykle stoją napoje, są lekarstwa. To dla domu seniorów, jest tak gorąco, ze je schowaliśmy„. I dalej opowieść o tym, że miał być motel, ale kontrola wojewódzka zażyczyła sobie kategoryzacji, kanałów dla samochodów, myjni. To zmienili na zajazd. Ale zajazd też być nie mógł, bo Niemiec nie zrozumie. Stąd „notel”. Takie realia, a ostatecznie w tym miejscu jest dom opieki. Autor nie śledzi absurdów biurokracji czy naszych polskich upodobań, one same do niego przychodzą, kiedy szuka noclegu na OLX-ie. Albo zatrzymuje się przy zabawnych dla Polaka mniej przydrożnego słupach z ogłoszeniami. Wyprawa odbyła się rok temu, w 2019, liczyła pół tysiąca kilometrów, przejechanych w dwa tygodnie.
Najfajniejsza jest pointa książki, podsumowanie, wygłasza je narzeczona, z którą po powrocie autor wchodzi do wanny, razem z kartkami. Ola czyta i mówi:
„U ciebie, Maro, same scenki, anegdotki, zero ple, ple. W sensie, w tym naszym kręgu kulturowym to musi być tak, ze jak coś opisujesz, nawet jak to jest śmieszne, to później powinien nastąpić taki moment zadumy, eseju, czegoś mądrego, wytłumaczenia. Takie ple ple.(…) U ciebie tylko scenki, anegdotki. Może dodaj jakieś ple, ple?”
Czy dodał? Sprawdźcie sami. Jak tylko skończy się kwarantanna wskakuję na rower i ruszam śladem Polski przydrożnej, bo stęskniłam się okrutnie.