Dzień budzi się wcześniej niż zwykle, a razem z budzikiem wstaje cały dom. Powoli zaczyna świtać koło piątej, gdy wychodzę do pracy. Zawsze tak samo- krótki rozruch w domu, potem cichy spacer po klatce, samochód, jedna piosenka i wita mnie radio. Wchodzę w tą samą przestrzeń od trzystu miesięcy, szesnastu tysięcy tygodni, sto czternastu tysięcy dni, prawie codziennie, niezmiennie. Wydeptuję ślady po schodach, wchodząc na drugie piętro długiego korytarza, nikogo nie ma, tylko ja i cienie zamieszkujące radiowy eter.
Zaczynam program o piątej, kończę cztery godziny później. Teraz, w koronaczasach, szybko wracam do domu, droga niepodobna do tej porannej, tak jasna, że przymykam oczy, jadąc Świerkową. Za chwilę przywitają mnie moje książki, łóżko, dwa koty- znajdy i cisza. Zwłaszcza teraz boleśnie czuję brak śladu człowieka, któremu można się poskarżyć, że boję się o dzieci, wypić z nim wspólną kawę, usmażyć jajecznicę na śniadanie.
Kuchnia jest pusta, urwane kawałki opakowania z saszetek, porozstawiane filiżanki i małe pomidorki w salaterce mówią, że ktoś tu czasem zagląda, zwiedziony swoim lub czyimś głodem. Dopiero teraz czuję smutek wszystkich rozstań, tu pomiędzy ekspresem do kawy i stołem, gdzie- czy mi się to śniło?- siadała moja mama. I on. I oni.
Czasy końca świata wytrąciły mnie z reguł uporządkowanego optymizmu, stoję więc na środku pokoju, szukając sensu w różowych goździkach, które rozkwitają w wazonie. Tak, wiem, że jestem kochana, tak, wiem, że mam przyjaciół. Tak. Praca. Pasje, dzieci. Słuchacze. Wielbiciele. Bracia. Tak, wiem. W mojej głowie rośnie wielkie drzewo, szumi liśćmi, oplata gałęziami oba płaty, prawa półkula przytula konary zalotnie, zachęca do kreacji tego smutku, lewa, racjonalna buntuje się, wylicza, analizuje. Nie chce go.
Czarny kot wyciąga się na podłodze, zrzucam mu kawałek przyschniętej wędliny, zjada, a ja mogę wreszcie się odezwać, mówię do niego, głos staje się jednak coraz słabszy i sama już nie wiem, czy to cichną wróble w mojej głowie, czy ktoś bezszelestnie wyłazi z korony drzewa, nie wirusa. Ja też się boję-szumi drzewo, jestem samotne w środku ciebie, niekochane i zapomniane. Przytul mnie. Czy czuje dokładnie to samo co ja? Chwytam swoją głowę w ręce, rozpinam spinkę, włosy miękko opadają na ramiona, pocieszam samą siebie, z drzewem w środku.
Bądź pozytywna, szepcze z boku mała Kasia, uśmiechnięta, pogodna. Nazwa ulicy przy której mieszka- zobowiązuje. Ale ja nie chcę być z nią, chcę żywego człowieka, który zatrzyma ten postępujący proces kostnienia. I żeby ktoś przesadził to drzewo z mojej głowy, bo cierpię.
Szara kotka wskakuje na krzesło, zagląda mi w oczy. Jest głodna. Trzeźwięję na chwilę, karmię obie, ocierają się z wdzięcznością o bose stopy.
Dom oddycha spokojnie. Mama ze zdjęcia uśmiecha się do mnie motywująco, jest płaska, zimna, szklana. Telefon nie dzwoni od niej od czterdziestu ośmiu miesięcy. Ta obojętność sprawia, że i ja unikam kontaktów, nie jestem wylewna wobec swoich bliskich czy znajomych jak dawniej. Skazuję się na cichy dom i wibrujące drzewo. Przyznaję sobie karę, za to, że zamilkła na zawsze.
Tylko one są moją radością – dziewczynka z grzywką z Londynu i szczupły chłopiec z Warszawy. Dzwonią regularnie, czekam na ich relacje, słucham i śmiejemy się jak dawniej.
Ale samotność telefonuje częściej. Kiedy nie odbieram, wysyła mi listy, trafiają wprost do głowy i bałaganią. Listy zamieniają się w liście, szumią, słowa zamieniają się w deszcz, skapuje i podlewa rosnące drzewo. Ciekawe, kiedy eksploduje ze mnie swoimi korzeniami? I czy zarośnie moją samotność, tu, w środku jasnego mieszkania na czwartym piętrze, kiedy tak stoję i widzę przelatujące jak samoloty muchy nad moją głową.
Obudziły się na wiosnę. Już cieplej, to dobrze, bo koronawirus pustoszy nie tylko ciało, wgryzając się w płuca, także wpada do głowy, chce zniszczyć radość samotności, jaką znałam wcześniej, oswojoną i codzienną. Chce zmienić jej kod genetyczny, nadkazić pustką, śmiercią, chorobą.
Wiosna ma przynieść zmianę. Więc słucham szumu liści we mnie i czekam. Jutro znowu pójdę do radia, obserwując cud narodzin nowego dnia. A potem razem z drzewem zagramy w grę w życie.
Doris (mogę Cię tak nazwać?), ktoś, kto kocha tak jak Ty, nigdy nie będzie samotny. Piszesz pięknie i optymistycznie i niech tak będzie. proszę!
Och, dziękuję Ci za słowo :”optymistycznie”. Zawsze wszyscy mówią, że piszę smutno…:-) A ja jestem w środku do połowy pełna, naprawdę!
Dorotko… cóż Ci powiem…? Mistrzyni, władczyni moich najlepszych myśli, serca… jak to cudnie, że mam kogo wciąż gonić niedoścignienie…⚘⚘⚘?
Wawrku, dziękuję Ci za przemiłe słowa. Rzadko się coś takiego słyszy. Jestem do Twojej dyspozycji łomżyńskiej 🙂