Czym świat może mnie jeszcze zdziwić? Jechałam na wakacje z sercem cięższym niż zazwyczaj, niewinne zdanie poróżniło mnie z moją przyjaciółką, rozstałyśmy się w gniewie, złe i uparte.
A tymczasem Guardamar del Segura i okolice czekały na nas, nawet zwaśnione, pojedyncze. Miały nam pokazać to, co mają najlepszego: nieco gumowe ośmiorniczki na talerzu, wymieszane z ryżem w paelli, potrawie rodem z Walencji. Solne jeziora o różowej barwie, w których siedzisz jak korek, nie topiąc się -z powodu wyporności. Swoją drogą – jedno z takich jezior gdzieś dużo dalej nazywa się Morzem Martwym i podobnie pozwala się unosić i wybłocić.
Albo też miasteczko miało nas zwodzić lasem palm, podobno dobrze widocznych wysoko z góry. Ciągiem zielonych pasków, nietypowych dla tej gorącej i piaszczystej krainy. Palmy w szeregu snuły się w długim ogonku, dając cień, zapach, kształt ziemi nietypowej, nieznanej nam, wychowanym wśród świerków i sosen, brzóz, lasów i puszcz. Słowo daję, mogłabym przysiąc, że w koronie wysokich drzew fruwają małpy, ale to było tylko złudzenie, bo małp w Guardamar nigdy nie było.
Guardamar przymierzał się, by zachwycać też prostymi sprawami: miał basen pod apartamentem, do wskoczenia – natychmiast. Pomarańcze tak soczyste, że dwie dawały pełną szklankę zachwycającego słodkim smakiem soku. Ryneczek we środę, na którym lokalsi sprzedawali melony za euro, sukienki za pięć. Wiszące nogi jamón, w każdym sklepie cała, wielka szynka, tak sucha, że nawet bez chłodni.
Brzeg morza z ciepłą wodą i piaskiem moczonym co chwila kolejnymi bryzgami wody. Kabriolet do naszej dyspozycji, do poczucia wiatru we włosach i szalu dookoła szyi ( byle nie jak Isadora Dunkan!).
Ale Guardamar miał też gorąco. Fakt- niektórzy to lubią. Taka Beata Kozidrak, a w ślad za nią i Doda kupiły sobie nawet dom na hiszpańskim wybrzeżu, a na słońcu bliżej mnie wylegiwały się też blade i ciemniejsze ciała, całymi godzinami robiąc z siebie pieczoną frytkę. Ale tym razem -nie ja. Ja grzałam się w 40-stopniowym upale w męce, tuż nad basenem, marząc o całodobowym deszczu i oczywiście chłodnej Polsce. Podziwiałam hiszpański świat kolorów i sprężystych ciał jedząc churrosy i natychmiast, pod pretekstem zacukrzonych rąk biegłam pod prysznic. Z przerażeniem patrzyłam na wskaźnik temperatury- która około północy spadała do 29 stopni. Ratunek przynosiło morze, basen i klimatyzacja, ale krótko, bo po czułym spotkaniu z tą ostatnią- natychmiast zachorowałam.
Kiedy mogłyśmy, sprawdzałyśmy świat dookoła. Cudowny park z rzeźbami na wzgórzu, grafitti i butelki schłodzonej wody, które znikały co chwila w naszych udręczonych ciałach. Nasza przewodniczka, miejscowa polko-hiszpanka Jola, uczyła nas jak wyganiać gorąc z samochodu i woziła z klimatyzacją na najwyższym poziomie.
To był tydzień wrażeń i nieprzespanych nocy. Piękny czas.
Zapytasz o kłótnię? W tym upale rozgrzebywanie powodów, dla których byłyśmy dla siebie niemiłe, nie ma najmniejszego sensu. Zwłaszcza w oddaleniu od miejsca, w którym się zdarzyła no i kto by tam pamiętał o sprawach nieważnych?
Kiedy wróciłam do domu, przywitało mnie łóżko i wspaniały chłód, który pozwolił mi spać równiutkie osiem godzin. Jutro zamierzam spać dłużej.
I tylko pomarańczy i widoków szkoda.
Zatem, Hiszpanio, ja pytam grzecznie- czy nie możesz się trochę schłodzić?
Pięknie opisane jak mała ciekawa historia,fajnie sie czyta:)Pozdrawiam ciepło.
odpozdrawiam, tak samo serdecznie!
Droga Dorotko,
piekny tekst i piekne zdjecia.
Inspirujace – az sie zastanawiam, czy samej nie zaczac prowadzic bloga….:-)
usciski
nina
Nino, do dzieła! Pisz, proszę 🙂 Czekam!